Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katastrofy w Polsce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą katastrofy w Polsce. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 lipca 2021

1870 - Wichura w Działoszynie

Rok 1870 nie był zbyt szczęśliwy dla Działoszyna. Na początku roku, podobnie jak wiele innych małych miejscowości, utracił prawa miejskie. Potem dobra miejskie zlicytowano, a potem przyszedł czerwiec i do klęsk dołączyła się pogoda:

 "Donoszą z Działoszyna: w dniu 12 z.m. między godziną 3 a 4 po południu, trąba powietrzna nawiedziła nasze miasto, zrządzając znaczna i trudne do obliczenia straty. Na 200tu domach dachy zniszczone lub pozrywane, starodrzew na drodze i w pięknym ogrodzie miejskim powyrywany z korzeniami. Miasto smutny przedstawia widok. W okolicy również, burza znaczne poczyniła szkody we wsiach: Kamion, Mokre, Dziądaki, Bobrowniki, Szczytniki, grad zniszczył urodzaje a szalony wiatr we wsi Kaionie górę piaskową wrzucił do rzeki."
[Gazeta Polska 6 lipca 1870]
Podane informacje nie są jednoznaczne - równie dobrze za szkody mógł odpowiadać mocny wiatr podczas burzy. Wymienione miejscowości leżą w różnych kierunkach i nie układają się w wyraźny pas, który mógłby być podstawą do podejrzenia, że faktycznie mogła być to trąba. Dlatego ostrożnie nazywam to zdarzenie wichurą.

W okolicy w Raduckim Folwarku trąba powietrzna pojawiła się w roku 1917.

niedziela, 26 maja 2019

1916 - Katastrofa na Wiśle

Wielka katastrofa na Wiśle.
"Dnia 2 go b. m., w same Zaduszki o godz. 5-ej po pol. przewoźnik miejscowy, zwyczajem codziennym przewoził na promie 145 mieszkańców Kazimierza lubelskiego, którzy codnia wracali nad wieczorem do domów swych z robót z za Wisły. Prom dobijał już niemal do brzegu, przewoźnik jednak, lękaiąc się zbyt gwałtownego dobicia, cofnął się na kilkanaście metrów, aby ominąć wir i znaleźć miejsce dogodniejsze do lądowania.  Nagle, gdy prom wypłynął na środek, woda przedostała się do obu łodzi, stanowiących podstawę tymczasową, promu. Cały prom, wraz ze wszystkiemi podróżnemi poszedł wnet na dno.
 Dwadzieścia jeden osób ocalało, z których część ratowała się dopłynięciem, a część wydobyto z nurtów rzecznych. Czterdzieści trupów wydobyto z głębia Wisły, zgórą osiemdziesiąt pozostało dotychczas na dnie. Ogółem, według obliczeń w katastrofie śmierć poniosły conajmniej 124 osoby "

[Goniec Częstochowski nr. 256 1916]

Była to prawdopodobnie najgorsza taka katastrofa w żegludze śródlądowej na terenie Polski. Inne artykuły podają, że gdy jeden z promów zatrzymał się na wirze, pasażerowie myśląc że są już przy brzegu skupili się z przodu jednego z dwóch powiązanych promów, przez co woda wdarła się na przeciążony pokład; powstała panika, także na drugim promie. Ostatecznie oba promy przewróciły się i to była główna przyczyna dużej ilości ofiar. Do wypadku doszło kilka metrów od brzegu, ale w porę gdy było już całkiem ciemno.
Ze względu na okres wojenny nie było o tym wydarzeniu mocno głośno i artykuły ówczesnej prasy nie były zbyt obszerne. W dodatku zaraz po tym nastąpiło ogłoszenie projektu utworzenia państwa polskiego, co zajęło sporo szpalt w prasie.

--------
* [Gazeta Lwowska Niedziela, 12 Listopada 1916. JBC UJ]
* Ziemia Lubelska nr 555 (9 listopada) 1916

sobota, 26 maja 2018

O trąbie w Rawie jeszcze trochę

Na temat trąby powietrznej z Rawy Mazowieckiej i Nowego Miasta pisałem już w zeszłym roku, w tym natomiast ze względu na okrągłą rocznicę dorzucę jeszcze taki tekst. Jest to relacja osoby, która znajdowała się w autobusie uniesionym trąbą. Relacja pochodzi z anonimowego komentarza pod artykułem, więc nie traktowałbym jej jako poważnego źródła, jednak podane szczegóły zgadzają się z informacjami z dawnej prasy:

"1960 rok Nowe Miasto nad Pilicą, wycieczka szkolna ,liniowy PKS Ikarus stoi na przystanku, pełen pasażerów i nas,konduktor jeszcze biletuje, niepozorna chmura od Łęgonic Małych, kierowca włącza światła ale nie pali silnika, stoję jako dzieciak między siedzeniami, nagle huk i czuję ,że autobus albo w górę albo przewraca się a ja nogami robię przewrotkę nad głową,w pewnym momencie ocknąłem się na wierzchu sterty ludzkiej, wykaraskuję się tylną szybą po ludziach, autobus wyglądało na to ,że przewrócił się stanął na kołach i jeszcze raz przewrócił się na dach ,dachy wokół pozrywane ,nie ma śladu po kiosku ruchu stajacym na przystanku, za parę prawie sekund wojsko z jednostki już było udzielać pomocy, ja w bucie pełno szkła rozcięte kolano, nauczycielka złamana ręka ,znalezione niemowlę bez becika, żadnych większych obrażeń, las pokotem od Różanny, Myślakowic, Łęgonic, przydrożna kapliczka na polnej drodze do Myślakowic nie naruszona-bez komentarzy, autopsja ,prasa, mam artykuły z tamtych lat"
(link.)
Oczywiście nie 1960 tylko 1958, ale generalnie inne szczegóły tej telegraficznej relacji się zgadzają.

Zdjęcie zniszczonego autobusu:
Zdjęcie udostępnione przez Towarzystwo Przyjaciół Nowego Miasta Nad Pilicą (link)

piątek, 2 lutego 2018

1931 - Katastrofa autobusu w Bydgoszczy


Autobus stoczył się w nurty rzeki.
Bydgoszcz. W niedzielę rano wydarzyła się w Bydgoszczy nad rzeką Brdą straszna katastrofa autobusowa, która pociągnęła za sobą 6 śmiertelnych ofiar w ludziach. W wąskim skrawku ulicy, naprzeciw gmachu poczty znajduje się postój autobusów, utrzymujących stałą komunikację między Bydgoszczą a szeregiem okolicznych miast i miasteczek.
Autobus p. Niewidzewskiego z Fordonu, wiozący 18 pasażerów, w chwili wjeżdżania na ulicę Frankego zaczął się staczać w tył, skutkiem silnej gołoledzi, wprost ku rzecze. Szofer autobusu, Gawczyński, usiłował dodać "gazu", by w ten sposób autobus pchnąć naprzód jednak wszystkie jego wysiłki pozostały bezskuteczne.
W ostatniej chwili, gdy samochód znalazł się tuż nad brzegiem Brdy, szofer, jak również właściciel Niewidzewski, pełniący funkcje konduktora zdołali z wozu wyskoczyć i w ten sposób uratować się.
Autobus wraz z pasażerami wpadł do rzeki i zanurzył się w wodzie po dach. Wewnątrz samochodu poczęły się dziać dantejskie sceny. Jeden z pasażerów zdołał otworzyć drzwi autobusu i wypłynąć na powierzchnię rzeki. Reszta poczęła się tłoczyć do otwartych drzwiczek samochodu, przez które momentalnie dostała się woda, zalewając wnętrze aż po strop. Trzech jeszcze pasażerów
zdołało wydobyć się i wypłynąć na wierzch, reszta straciwszy wskutek zachłyśnięcia się wodą przytomność, zaczęła tonąć.
Zaalarmowano straż pożarną, która przybywszy na miejsce, odrąbała siekierami dach samochodu i przez uczyniony w ten sposób otwór, wydobyła 8 pasażerów, nawpół już przytomnych, których zdołano przywrócić do życia. Na dnie autobusu leżały
zwłoki 6 zatopionych pasażerów.
Na miejsce katastrofy zjechała się komisja śledcza.                                                                      [Orędownik Ostrowski 27.01.1931 WBC Poznań]
Co ciekawsze, do najgorszej katastrofy autobusowej w przedwojennej Polsce, doszło w dość podobny sposób - w 1928 roku autobus na linii Białystok-Warszawa wpadł w poślizg i przełamując barierki wpadł do starorzecza Bugu. Utonęło wtedy 28 osób.
----------
* Zdjęcia i dodatkowe informacje o wypadku: http://www.expressbydgoski.pl/bydgoszcz/retro/a/autobus-wpadl-do-brdy-utopilo-sie-6-osob,11718067/
      

wtorek, 1 sierpnia 2017

1890 - Trąby powietrzne w środkowej Polsce

Na temat wydarzeń z 24 lipca 1890 roku dotychczas miałem niewiele informacji, ot jedna trąba w jakimś miejscu. Dopiero niedawno znalazłem nowe materiały z których wynikało, że był to jeden z najniebezpieczniejszych dni w XIX wieku. W ciągu tego dnia pojawiło się bowiem na terenie kraju kilka trąb powietrznych, które wywołały poważne szkody i ofiary śmiertelne.

Witów k. Sieradza
Na temat tego przypadku znalazłem dwa teksty i parę wzmianek:

Znowu trąba powietrzna. Mijają lata nieraz, a jakoś nie słychać u nas o trąbach powietrznych. W tym zaś roku zjawisko to powtórzyło się już razy kilka. Szczególniéj dzień 24-ty lipca będzie pamiętny dla wielu ludzi. Ze wszech stron dochodzą nas wieści o wichurach strasznych, wirach powietrznych, burzach i nawałnicach, które się dnia tego zdarzyły w różnych okolicach kraju. I oto znów teraz zpod Sieradza donoszą, że w owym nieszczęśliwym dniu 24-ym trąba powietrzna ogromne szkody porobiła we wsiach Prażmowie i Witowie, w powiecie Sieradzkim. Rozniosła ona zupełnie czterdzieści budynków gospodarczych, których szczątki rozrzucone zostały po polach, a którędy przeszedł wir straszny, nie pozostało ani jednego drzewa, ani krzaczka nawet: najstarsze jesiony, topole ogromne i inne drzewa leżą powalone, potrzaskane lub też wyrwane z korzeniem. Straty w obydwóch nawiedzionych przez trąbę wioskach obliczają najmniej na jakie 30 tysięcy rubli. Szczęściem wypadku z ludźmi nie było.[1]
 Dużo ciekawszy jest jednak drugi artykuł:
Bliższe szczegóły o burzy w Witowie, majątku położonym w pow. Sieradzkim, brzmią jak następuje: Burza trwała 10 minut lecz zniszczenia poczyniła na 25,000 rub objąwszy pasmo zaledwo dwumilowe
Gdy tylko trąba powstała, dach blaszany z pałacu witowskiego uniesionym został o 5 wiorst, okna z ramami wyleciały a w ślad za niemi wicher począł wymiatać blizko stojące sprzęty: jak krzesła, wazony i t. p. Zegar metalowy, który stał na stole, znaleziono w parku. W starodawnym parku i sadach przyległych nie pozostało ani jedno drzewo. Na polu zwożono snopy, konie pośpiesznie wyprzężono, a wicher porwał półtoraki, tocząc je przed sobą i rozrzucając snopy na trzy wiorsty w około. Ludzie leżeli na wznak, by nie być porwanymi, jedną wszakże kobietę wiatr uniósł o trzy wiorsty i tak silnie potłukł, że życiu jéj grozi niebezpieczeństwo. Sąsiedzi, przemieszkujący po za pasem, objętym trąbą powietrzną, nie wierzyli rozmiarom klęski dopóki po przybyciu na miejsce nie spostrzegli obrazu zniszczenia. [2]
 Unoszenie w powietrze ludzi i wyraźny pas poza którym nie było zniszczeń, to mocna przesłanka za trąbą. Musiała osiągnąć dość dużą siłę. Kolejna gazeta wspomina że na odległość kilku wiorst (1 wiorsta = 1,066 km) doleciała pierzyna z dworu[3]

Trąbczyn - Brzeźno
Kolejna trąba wywołała szkody w tej samej okolicy:
 Najstarsi ludzie nie pamiętają jakiej burzy, jaka nawiedziła dnia 24-go lipca wsie Tuliszkowo, Bodły i Brzezie w powiecie konińskim, gub Kaliskiej. Pomiędzy godziną 3 a 4 z południa zerwał się wicher okropny a potem trąba powietrzna, która przewracała damy i chaty, zrywała dachy i rzucała niemi jak piórami, ludzi unosił, drzewa ogromne z korzeniami wyrywał.
Choć burza trwała zaledwie pól godziny, jednak szkód po niej okazało się mnóstwo: w Tuliszkowie runęła stodoła murowana duża, bo 135 łokci długa, kilka wiatraków - jedne leżą w gruzach a drugie spłonęły od pioruna(...)
Niebrak też wypadków z ludźmi. W Modłach spod gruzów domostwa wydobyto trzech ludzi bez życia, jednemu zaś ręce i nogi urwało. Karbowego z Brzeźna burza uniosła daleko tak, że nie wiadomo co się z nim stało. To samo spotkałoby pastucha który jednak w porę uchwycił się krzaku i to go ocaliło. (...)
W sąsiednim powiecie słupeckim wichura powywracała z korzeniami w dobrach Łukomiu przeszło 14 tysięcy brzóz i sosen. W Trąbczynie starodrzewiu padło w lesie za 15 tysięcy rubli. W Biskupicach połowa ogrodu zniesiona do szczętu a z gorzelni dach zerwany, w Kucharach Borowych to samo, w Jaroszewicach dwie stodoły rozpadły się w gruzy.[4]
Pas zniszczeń zaczyna się w lasach koło Łukomia, następnie przesuwa się przez Trąbczyn, Rzgów, Modłę, Stare Miasto k. Konina do Brzeźna. W innych źródłach pojawia się informacja o tym że największe zniszczenia ograniczały się do pasa szerokości 40-50 prętów to jest około 150-200 metrów.[5]

Rusociny - Mąkoszyn
Następny przypadek zdarzył się dalej:


Z gminy Grabicy w gub. i powiecie Piotrkowskim, donosi J.Kopeć o burzy która tam szalała również dnia 24 lipca. Najprzód około piątej godziny padał deszcz i grad wielkości laskowych orzechów, biły pioruny i grzmoty, lecz szkody wielkiej nie uczyniły. Potem zabłysło słońce i każdy się cieszył, że nieszczęścia żadnego nie było. W tem, pół godziny później zjawiła się trąba powietrzna, która ciągnęła z zachodu na wschód niszcząc wszystko co napotkała. W Rusocicach prawie połowę wsi rozwaliła, we wsi Luboni tylko parę domów ocalało, na folwarku Lutosławicach tylko jeden budynek nieuszkodzony, wszystkie inne trąba rozwaliła, stertę zboża po polu rozniosła. Później trąba przeleciała przez małą wioskę Litosławice, gdzie pozrywała dachy i niektóre budynki porozwalała, jednemu gospodarzowi, który miał dwa wiatraki, wichura oba połamała i rozniosła szczątki po polu. Miał także ten gospodarz murowany dom z cegły, w którym jeszcze nie mieszkał, w tym domu kawał ściany trąba wyłamała i dach nadwyrężyła. Potem poszła na las należący do włościan wsi Mąkoszyna, drzewa w nim powyrywała z korzeniami. Z tamtąd oparła się aż w mieście Wolborzy, gdzie podobno narobiła dużo szkody. Choć wiatr podczas burzy szedł pasem kilka wiorst szerokim, jednak sam słup wirujący, czyli trąba, rozciągała się tylko na prętów kilka[4]

Wyróżnienie wąskiego pasa oraz opis "słup wirujący" potwierdza wystąpienie trąby. Pas przebiega z południowego zachodu na północny wschód, od Rusocin, przez Lubonię, Lutosławice Szlacheckie  do Mąkoszyna na długości 7 km. Wolbórz nie leży na przedłużeniu tego pasa.
Pręt był dawną miarą długości i powierzchni, ze względu na lokalizację mogło chodzić o pręt pruski liczący 12 stóp, czyli 3,76 metra (pręt polski liczył 15 stóp czyli 4,22 m). Informator nie określił prezycyjnie, ale jeśli pas największych zniszczeń to było "kilka prętów" to można założyć że było to mniej niż 40 metrów

Gdzieś pomiędzy?
Gazety wspominają też o zniszczeniach w tej samej okolicy, ale bardziej rozproszonych:
 Huragan jaki nawiedził w d. 24-ym powiaty łęczycki, koniński i kolski, poczynił według sprawozdania urzędowego następujące szkody. W majątku Chorki należącym do p. Józefa Maciejowskiego w pow. łęczyckim wicher rozwalił owczarnię, w której znajdujący się naówczas 5-letni chłopczyk, syn miejscowych włościan, zabity został na miejscu.
W majątku Sobótka w pow. łęczyckim rozwalona została stodoła, dwie młóckarnie powalone w kawałki. We wsi tejże nazwy z 5-ciu stodół wicher uniósł snopy zboża i rozniósł na znaczną przestrzeń. . We wsiach Mazew i Ogrodzona zniszczone zostały 4 chaty i 6 budynków gospodarczych(...) W pow. kolskim we wsi Ruszków huragan poczynił znaczne szkody w zbożu i sianie, wiatrak i 4 chaty zostały zgruchotane. (...). We wsi Zadworza-Wieś w pow. konińskim wicher rozwalił stodołę murowaną, w które jeden robotnik młócących naówczas zboże, Marcin Górski, poniósł śmierć na miejscu a dwaj inni zostali ciężko poranieni.[6]
Część z tych wsi leży w pobliżu pasów dwóch trąb, lecz nie leżą na ich przedłużeniu. Wśród nich Mazew i Ogrodzona, które już ucierpiały od trąby powietrznej w roku 1818

-------
[1] Gazeta Świąteczna, tydzień 34, 24 sierpnia 1890 EBUW
[2] Gazeta Warszawska, dnia 31 Sierpnia 1890 r. EBUW
[3] Dziennik Łódzki 20 sierpnia 1890, ŁBC
[4] Gazeta Świąteczna nr. 502 17 sierpnia 1890 Polona.pl
[5] Kurjer Warszawski nr.215 6 sierpnia 1890 Polona.pl
[6] Kurjer Codzienny nr. 232 23 sierpnia 1890 Polona.pl

wtorek, 20 czerwca 2017

1949 - Katastrofa promu na Dunajcu

Szczegóły katastrofy na Dunajcu
W związku z katastrofą promu (w dniu 31 marca) na Dunaju w miejscowości Obidza, gmina Lacko w powiecie nowosądeckim, gdzie utonęły 24 osoby - nadchodzą obecnie z miarodajnych źródeł szczegóły tej tragedii.
Katastrofa nastąpiła w chwili przybijania promu do brzegu w sąsiedztwie miejscowości Obidza. Promem tym przeprawiało się przez Dunajec 30 osób. Stan wody był skutkiem roztopów wiosennych stosunkowo wysoki. W wyniku nieudolnego manewrowania, na prom wdarła się woda. Większość jadących przesunęła się na niezalaną stronę, co zachwiało równowagę i spowodowao wywrócenie się promu.
Prom użyty został mimo zakazu wydanego w listopadzie ub. r. przez starostwo nowosądeckie. Przewoźnik został aresztowany. (...)
[Dziennik Polski nr.95 6 kwietnia 1949 , MBC Małopolska]
Poza podobnymi artykułami z archiwalnych gazet, w dzisiejszym internecie znalazłem tylko jedną wzmiankę o tym zdarzeniu, opis miejscowości w której znajduje się pomnik ofiar. 

środa, 17 maja 2017

1958 - Trąby powietrzne w środkowej Polsce

Wiosna 1958 zapisała się jako chłodna, zwłaszcza za sprawą bardzo zimnego i śnieżnego marca. Chłodny i deszczowy był też kwiecień, kiedy to roztopy doprowadziły do poważnej powodzi na Bugu i Narwi. Dopiero na początku maja od południa zaczęło napływać zdecydowanie gorętsze powietrze. Jednak w naszym nieumiarkowanie zmiennym klimacie nie mogło to trwać długo, od północy napłynęła masa powietrza dużo chłodniejszego, polarnego.
15 maja na południu temperatury doszły do 30 stopni, na północy było zaledwie kilkanaście. Tak potężna różnica temperatur musiała zakończyć się burzami. Wprawdzie szkody od piorunów i gradu zanotowano wtedy w różnych częściach kraju, to wyjątkowe natężenie burze osiągnęły na terenach obecnych województw Łódzkiego i Mazowieckiego.

Po południu nad Rawę Mazowiecką nadciągnęła burza. Nie była zbyt aktywna elektrycznie ani nie przyniosła dużo deszczu. Najpierw zaczął padać grad przyjmując formę padających z rzadka dużych lodowych kul. A gdy większe opady przeszły, nadciągnął huragan:

"Wszystko trwało jakieś 3 do 4 minut, siedziałam właśnie w domu, przy stole, gdy nagle zrobiło się zupełnie czarno. Poderwaliśmy się z miejsca/. W tym momencie trzask, lecą szyby z okien. Przypadliśmy do ściany. W tej samej chwili runął dach. Gdy oprzytomnieliśmy było już po wszystkim. Padał tylko grad. Właściwie nie grad, lecz ogromne kawały lodu większe od kurzego jajka
- Czy było słychać grzmoty?
- Nie, tylko błyskało się raz po raz. Tak się złożyło, że tuż przedtem, nim się nagle ściemniło, spojrzałam na zegarek. Była godzina 17:57. O godz 18 huragan minął.[1]"

 Nad miastem pojawiła się wyjątkowo silna trąba powietrzna, która zdemolowała głównie południowo-wschodnią część miasta, w tym okolice rynku. Poważnie lub całkowicie zniszczone zostały 52 domy, 75 straciło dachy. Stanowiło to 50% ówczesnej zabudowy miasta.
Najbardziej uszkodzone zostały drewniane budynki, na budynkach murowanych zerwane zostały dachy, przewrócone kominy, czasem naruszone stropy i wyrwane fragmenty muru. Zawalił się między innymi budynek kasy spółdzielczej. Częściowo uszkodzony został dach szkoły podstawowej. Zerwane zostało zadaszenie wieży i przewrócone rusztowania na terenie zamku w Rawie podczas rekonstrukcji. Do szpitala miejskiego, który nie ucierpiał, przewieziono 30 ciężko rannych osób, około stu zostało lekko rannych, trzy zginęły na miejscu.



Ale Rawa nie była jedynym miejscem dotkniętym trąbą. Znalazła się właściwie na samym końcu długiego na 20 km szlaku. Pierwszą miejscowością w której powstały uszkodzenia było zapewne Staropole (w ówczesnej prasie Stare Pole). Następne były Petrynów, Czerwonka, Radwanka, , Dziurdziołów,  Chrusty, północna część Księżej Woli i zachodnia Boguszyc, centralnie PGR Tatar. Nieco bardziej na północ od tego pasa, uszkodzenia pojawiają się też w Teklinie, możliwe że przyczyną był towarzyszący burzy silny wiatr. Meteorolodzy którzy po burzy oglądali zniszczenia twierdzili, że kończyły się zaraz za Rawą [2], jednak prasa wymienia jeszcze leżące na przedłużeniu pasa Kaleń i Wolę Lesiowską.





W pobliżu gospodarstwa PGR zupełnie zniszczony został las o rozmiarach 200/500 metrów, drzewa połamane na wysokości metra nad ziemią wyglądały jak skoszone wielką kosą. Pnie były zwrócone na lewą stronę pasa, potwierdzając cykloniczny kierunek wirowania. Najbardziej dotknięte zostały Dziurdzioły, gdzie na 37 domów mieszkalnych całkowicie zniszczonych zostało 29, ponadto wszystkie obory i kilkadziesiąt pomniejszych budynków gospodarskich. Z wymienionych wsi kilka osób zostało ciężko rannych a kilkanaście lżej.


Mińsk
Rawa nie była jednak jedynym miejscem, jakie miało tego nieszczęście znaleźć się pod gwałtownym układem burzowym. W okolicy Mińska Mazowieckiego pojawiła się wieczorem druga trąba powietrzna, która wywołała poważne szkody w 17 miejscowościach. Korespondent prasowy pisał, że największe zniszczenia dotyczyły pasa szerokości 800 metrów i długiego na 30 km.
Wyznaczenie pasa zniszczeń jest trudne, bowiem różne źródła podają różne dane. Prasa generalnie jako pierwsze miejscowości wymieniała Lasomin i Starą Wieś koło Siennicy (Obecnie Siennica, okolice ulicy Dworkowej), jednak dzisiejsze źródła internetowe podają także leżące wcześniej Sufczyn, Wolę Sufczyńską a zwłaszcza Kołbiel, gdzie zupełnie zniszczone zostało 45% zabudowy. Następnie pas przechodził przez Zglechów, Swobodę, Łękawicę, Bożą Wolę, aby skończyć się w lasach na południe od Cegłowa. Pojawiły się też uszkodzenia w Siodle i Kątach, które leżą bardziej po bokach.

W Starej Wsi zginęła kobieta przygnieciona przez padające drzewo, 8 osób odwieziono do szpitala, kilkadziesiąt odniosło drobniejsze obrażenia. Łącznie całkowicie zniszczonych zostało 145 domów mieszkalnych, z czego najwięcej bo 90 w okolicy Siennicy, ponadto 155 stodół i 187 innych budynków gospodarskich. Uszkodzenia w lasach i polach notowano w całym powiecie mińskim i grójeckim, w różnym stopniu uszkodzonych zostało 1000 ha lasów i połowa zasiewów.

Rozmiar szkód powstałych tego dnia szacowano na 130 mln złotych.

Nowe Miasto nad Pilicą
Wprawdzie burze z 15 maja zanikły w ciągu nocy, lecz front oddzielający różne masy powietrza nie przesunął się zbyt daleko. Zaistniała w efekcie ciekawa sytuacja, bo w tej samej okolicy, koło Nowego Miasta nad Pilicą, następnego dnia przeszła kolejna trąba powietrzna o podobnej intensywności, mimo tego że na pewno powstała z całkiem nowego układu burzowego. Siła zjawiska była podobna lub nawet większa niż w Rawie, o czym może świadczyć najbardziej efektowna szkoda - wiatr uniósł w powietrze autobus ze szkolną wycieczką i przerzucił na odległość 30 metrów zrzucając go na dach. Kilkanaścioro dzieci zostało rannych.
 



 Niedaleko rynku przetoczony został kiosk ze sprzedawczynią w środku. Większość dachów zostało zerwanych, 90 domów uszkodzonych a 19 zawalonych. Tornado miało postać leja otoczonego chmurą szczątków. W mieście i okolicach było wielu rannych. Ponoć jedna osoba zmarła [3].

Ale podobnie jak w poprzednich przypadkach obszar zniszczeń był dużo większy. Pas zaczynał się w okolicy wsi Góra, przechodził przez wschodnią część Nowego Miasta, dalej wzdłuż drogi na Mogielnicę, przez Wólkę Gostomską, Brzostowiec skończywszy się w lesie koło Otoląża po przebyciu około 10 km w pasie szerokim na 200 metrów. We wsiach całkowicie zniszczonych zostało 13 domów. W Brzostowcu poważnie uszkodzone zostało pierwsze piętro szkoły.

W Nowym Mieście znajdował się posterunek klimatologiczny, mierzący kilka parametrów jak maksymalna i minimalna temperatura, ciśnienie czy opad. Niestety jakie warunki mogły panować wewnątrz trąby się nie dowiemy, bo klatka meteorologiczna tego spotkania nie przeżyła.

Z wszystkich dotkniętych w tych dniach terenów wysłano do zakładów ubezpieczeniowych 2700 zgłoszeń szkód, w tym zniszczenie 280 domów, 600 stodół i 300 innych budowli. W województwie łódzkim pioruny wywołały 25 pożarów, a w kieleckim 19.


 

 Wydarzenia te wywołały żywy oddźwięk w całym kraju, bo nie przypominano sobie aby w tamtej okolicy doszło kiedykolwiek do kataklizmu na podobną skalę. Nie było to zresztą także ostatnie takie zdarzenie - pod koniec czerwca deszcze na południu wywołały powódź w dorzeczu Wisły o rozmiarach zbliżonych do powodzi w 2010, w lipcu front z huraganowym wiatrem wywołał ogromne zniszczenia w rejonie Sandomierza a w sierpniu jeszcze w paru miejscach pojawiały się gwałtowne burze. Prasa dyskutowała czy anomalie te mają związek z plamami na słońcu, czy też z próbnymi wybuchami jądrowymi. Z czasem publicyści bardziej przychylali się ku temu drugiemu pomysłowi, podkreślając szkodliwe skutki prób naziemnych, oczywiście tych amerykańskich.

-----
[1] Życie Radomskie nr. 119, 19 maja 1958
[2] Stanisław Rafałowski "Trąby powietrzne w Rawie Mazowieckiej i Nowym Mieście (maj 1958), Gazeta Obserwatora PIHM nr 6.1958
[3] Agnieszka Napiórkowska "Tornado 1958" Gość Łowicki 11 maja 2008

* Życie Radomskie, 1958 nry:  118, 17 maja; 119, 19 maja; 122, 22 maja i 123, 23 maja 1958, Radomska Biblioteka Cyfrowa
* Głos Koszaliński 16 maja 1958 PBC Ksiaznica
*  Dziennik Bałtycki 19.05.1958, Bałtycka Biblioteka Cyfrowa
*  Dziennik Bałtycki 17.05.1958, Bałtycka Biblioteka Cyfrowa


czwartek, 13 kwietnia 2017

1898 - Piorun na mszy

Uderzenia piorunów co roku wywołują wiele szkód, prowokują pożary, niszczą sprzęt elektroniczny a nieraz także bezpośrednio ranią i zabijają ludzi. Jednak dziś z upowszechnieniem piorunochronów i samochodów, do których bezpieczniej jest się schować podczas burzy niż pod drzewo, oraz ze zmianami trybu życia (mniej osób spędza dużą część dnia na zewnątrz, pracując w polu), zagrożenie to spadło i dziś rzadko słyszy się o bardziej znaczących wypadkach.

Inaczej było w dawnych czasach - uderzenie pioruna w budynek zazwyczaj kończyło się pożarem, uszkodzeniem konstrukcji lub przeniknięciem iskry do środka i porażeniem domowników. Do budynków najbardziej zagrożonych uderzeniami należały wysokie, spiczaste wieże kościołów.
Jedną z dawnych metod zapobiegania burzom było bicie w kościelne dzwony. Był to sposób nie dość że mało skuteczny, to jeszcze śmiertelnie niebezpieczny dla duchownego, ładunek mógł bowiem spłynąć po zamoczonym sznurze lub używanym czasem łańcuchu. Pod koniec XVIII wieku w Paryżu zakazano tej praktyki, w związku ze smutnymi statystykami - w ciągu 33 lat 380 uderzeń piorunów w dzwonnice skończyło się śmiercią ponad stu dzwonników.

Także w innych krajach bardziej stawiano na piorunochrony niż cudowne moce poświęconych dzwonów, ale uderzenia piorunów jeszcze długo były problemem - mniejsze kościoły albo nie posiadały takiej ochrony, albo instalacja była źle zrobiona i nie pełniła swej roli (przyczepianie drutu do blachy dachu, traktując pokrycie jak piorunochron, lub brak uziemienia).

Przykład takiej niebezpiecznej sytuacji, gdy piorun poraził jednocześnie wiele osób, opisują gazety sprzed  120 lat:

Śmierć od piorunów.
W Kościelcu koło Chrzanowa, zdarzył się w niedzielę dnia 13-go
czerwca straszny wypadek:
Gdy o godzinie 11-tej ks. Proboszcz miejscowy odprawiał sumę i właśnie zaczął śpiewać prefacyę, uderzył nagle piorun w wieżę, znajdującą się nad wejściem do kościoła. Z wieży dostał się piorun do kościoła i tu przebiegł przez kościół. Na ziemię padło rażonych od pioruna 30 osób, z tych pięć zabitych na miejscu, a 11 ciężko rannych.
Chwila była straszna, gdy 30 osób padło na ziemię, a do tego ktoś zawołał, że kościół się pali. Z początku obecni oniemieli, następnie słychać było jęki, i tłum ludu zaczął się tłoczyć ku ołtarzowi. Rodzina kolatora hr. Antoniego Wodzickiego znajdowała się w ławkach przy ołtarzu. Hr. Wodzicki wstrzymywał i uspokajał lud. Ks. Proboszcz przerwał Mszę św., ale nie odszedł od ołtarza i Ofiary dokończył, gdy nieco przerażenie minęło. Niemal równocześnie, gdy piorun ugodził w kopułę kościoła, dały się słyszeć dwa inne pioruny, z których jeden padł obok pałacu, drugi ugodził w drzwi obok kościoła.
Pod kierownictwem hr. Wodzickiego zaczęto wynosić trupy i rannych przed kościół i do ogrodu. Udzielano rannym pomocy, zakopywano ich w ziemię; doświadczony to środek przeciw porażeniu od pioruna. Księża udzielali umierającym św. Sakramentów. W kwadrans po wypadku nadjechała straż ogniowa z Chrzanowa i 4 lekarzy stawiło się na miejscu nieszczęścia. Przyznać należy, że wśród zgromadzonego ludu uczucie popłochu ustąpiło spiesznie wobec potrzeby ratunku. Jedni wynosili trupów i rannych, inni gasili wszczynający się pożar. Oprócz pięciu na miejscu zabitych, potem umarł jeden z poranionych; jest kilka osób sparaliżowanych, jeden włościanin ma wypalone oczy, inny stracił słuch.

[Nowiny Pismo Ludowe Kraków 1 lipca 1898 JBC UJ]

Kościelec to dziś dzielnica Chrzanowa, musiało chodzić o istniejący do dziś kościół pw. Świętego Jana Chrzciciela. 12 czerwca był pierwszą niedzielą po przypadającym na dziewiątego Bożym Ciele, stąd w kościele znajdowało się wyjątkowo dużo osób. Inna gazeta podaje że porażonych zostało sto osób, ale tylko kilkanaście ciężko.[1]

-------
[1] Gazeta Świąteczna 19 czerwca 1898, EBUW

sobota, 18 marca 2017

Śmiertelne trąby powietrzne w Polsce - od bloga do artykułu naukowego

Tyle już tutaj opisywałem dawnych przypadków trąb powietrznych w Polsce (a do opisania zostało jeszcze dwa razy tyle), że być może niektórzy zastanawiali się, czy z tymi danymi można zrobić coś więcej. No i można, w czym sam miałem udział. Na łamach amerykańskiego periodyku meteorologicznego Monthly Weather Review, ukazał się właśnie artykuł "Deadly Tornadoes in Poland from 1820 to 2012" którego jestem drugim autorem.


Rzecz zaczęła się dość dawno, bo jeszcze w roku 2015, gdy to napisał do mnie doktorant z UAM Mateusz Taszarek, z propozycją napisania artykułu o tym, czym w sumie i tak zajmuję na blogu. Słyszałem o nim już trochę wcześniej, pracował nad algorytmem komputerowym mającym lepiej niż zwykłe, globalne modele prognozujące pogodę, przewidywać szansę wystąpienia trąb powietrznych na terenie kraju. [1]
Propozycja wyglądała korzystnie - jako że naukowo zajmowałem się nieco inną dziedziną, nie miałem za bardzo możliwości aby samemu o tym napisać pracę, choć o tym myślałem, on natomiast potrzebował danych możliwych do oceny i weryfikacji, aby móc napisać na ten temat. Wcześniej napisał prace na temat trąb powietrznych zgłoszonych w raportach do EWSD, organizacji gromadzącej doniesienia o gwałtownych zjawiskach pogodowych, ale te często są trudne do weryfikacji, czasem fałszywe. [2]

Proponowany artykuł miał się skupiać na konkretnej grupie przypadków - na trąbach wywołujących ofiary śmiertelne, dzięki czemu możliwe było określenie na ile dużym zagrożeniem są w kraju te zjawiska.

Opracowanie
Z mojej strony sprawa wyglądała tak, że miałem dużo notatek rozsianych w różnych plikach, trzeba było wszystko przepatrzeć, odnaleźć konkretne źródła, niekiedy gdy nie zapisałem wszystkich szczegółów, ponownie odnaleźć odpowiednią gazetę. W międzyczasie ponownie przeglądałem źródła szukając tym razem konkretnych informacji o śmiertelnych ofiarach, bywało że o jakimś przypadku miałem dwa teksty mówiące o rannych, a dopiero w trzecim była mowa że ktoś zginął (jak w przypadku trąby powietrznej w Wieliczce), toteż nawet na bardzo zaawansowanym etapie gdy wydawało się, że wszystko już zostało znalezione, zdarzało mi się pisać "znalazłem jeszcze jeden przypadek" i trzeba było dopisać i jeszcze raz przeliczać statystyki.
Trwało to dość długo, u mnie pojawiło się trochę życiowego zamieszania, a Taszarek na kilka miesięcy wyjechał na staż do USA do NOAA, gdzie nie tylko zapoznał się z profesjonalistami od tornad, ale też brał udział w terenowych łowach z tamtejszymi Storm Chaserami, więc przez pewien okres dopisywanie nowych ustępów szło niemrawo. Zasadniczo na wiosnę zeszłego roku manuskrypt był w większości skończony.

Większość informacji czerpałem z bibliotek cyfrowych zawierających skany dawnych gazet polskich, kilka przypadków zostało opisanych na stronach internetowych lub w dokumentach możliwych do odnalezienia w sieci. Jest to źródło niejako z pierwszej ręki, z czasu tuż po samym zdarzeniu.

Zakres lat wynikał z dostępnych informacji - pierwszy dobrze opisany przypadek to trąba w Wyszkowie z 1829 roku, o której już tu pisałem (link) gdzie dwie osoby zginęły wskutek utonięcia po uderzeniu trąby w tratwy na Bugu. Ostatni zaś to trąby powietrzne na Pomorzu w 2012 roku, gdy zginęła jedna osoba. Najlepiej rozpoznany okres to XIX wiek i początek XX wieku. W okresie II wojny światowej pojawia się tylko jeden przypadek, trąba w Borzymach na Pomorzu, opisany na podstawie informacji przekazanych przez niemieckiego miłośnika meteorologii Thilo Kühne, znającego szczegóły z przekazów rodzinnych. W okresie PRL pojawia się natomiast tylko kilka przypadków, generalnie w prasie z tego okresu mało było tego typu informacji, najczęściej na zasadzie krótkiej wzmianki. 
Podkreślenie tego wpływu polityki państwowej na dostępność informacji zostało uznane przez recenzentów za jeden z najciekawszych elementów pracy, tym bardziej że podobny efekt pojawił się już w publikacjach z Czech i Rumunii.

Łącznie udało się nam odnaleźć 37 zdarzeń gdy trąba powietrza wiązała się z ofiarami śmiertelnymi, tylko kilka tych przypadków było już opisanych naukowo. W tej grupie znalazły się jednak doniesienia różnej jakości, wśród nich na przykład zdarzenia co do której w opisie wydarzeń brakowało jednoznacznych informacji, a więc opisu trąby czy charakterystycznych szkód. Były też zdarzenia w których wprawdzie opisano charakterystyczne dla tornada szkody, ale informacje są  skąpe i powtórzone w małej ilości źródeł, jak na przykład dla trąby z Jędrzejowa, gdzie wprawdzie mamy i wykolejenie wagonów i uniesienie w powietrze kilkorga dzieci, ale zdarzenie opisała tylko jedna gazeta.
Stąd podział na trzy kategorie: przypadek niepotwierdzony, przypadek potwierdzony (dla sytuacji gdy pojawiały się charakterystyczne dla trąby szkody, ale brak było opisu samego zjawiska) i przypadek w pełni zweryfikowany, gdzie mieliśmy i charakterystyczne szkody i opis samego zjawiska. Poszczególne przypadki są dalej opisane, z zaznaczeniem czy są co do niego jakieś wątpliwości, aby czytający i chcący oprzeć się na tym zestawieniu mógł sam ocenić jakość doniesienia.

Dla wszystkich kategorii na 37 zdarzeń przypada 106 ofiar śmiertelnych, zdarzeń ocenionych na "w pełni zweryfikowane" jest tylko 9 ale wiążą się z 38 ofiarami, a "potwierdzonych" 10 przypadków i 29 ofiar. To dużo więcej, niż by się mogło wydawać. Najgorsze było tornado w Krośnie Odrzańskim w 1886 roku, które zabiło 13 osób.
Dla porównania w tym samym okresie w Niemczech zdarzyły się 53 takie przypadki, we Francji 23 a w europejskiej części Rosji 18.

Ze względu na fragmentaryczność źródeł trudno wyciągnąć precyzyjne wnioski ze statystyk. Dawne gazety to specyficzne źródło, bazowały na skąpych doniesieniach urzędowych oraz informacjach od pewnej ilości korespondentów, nie wszystkie więc zdarzenia zostały opisane, jedynie wtedy gdy szkody były duże lub gdy obserwował je piśmienny czytelnik gazety. To, oraz mała ilość przypadków, powoduje pewne zaburzenia. Przykładowo w ujęciu dekadalnym, nie ma ani jednego przypadku z lat 40. XIX wieku. Rozkład przypadków w ciągu roku pokazuje małą górkę w maju, ze spadkiem częstości na początku czerwca i z dużym "pikiem"  na przełomie lipca i sierpnia, nie ma natomiast opisanego ani jednego z września i miesięcy późniejszych. Ponieważ wiele doniesień wiązało się z opisem zbiorów na polach, to ucięcie może wiązać się z tym, że we wrześniu wiele już zostało z pola zebrane, toteż późne burze i trąby były rzadziej opisywane w sprawozdaniach.

Jeśli chodzi o przyczyny śmierci, w tych przypadkach gdzie były one podane najczęściej było to uniesienie w powietrze i powstałe obrażenia, przygniecenie zawalonymi budynkami oraz utonięcie.

Sporą część pracy zajmuje załącznik z opisem poszczególnych przypadków, z zaznaczeniem w jakim stopniu dało się je zweryfikować i podanymi źródłami. Oceniono siłę zjawisk. Dla niektórych wyznaczono i narysowano mapki z prawdopodobnymi trasami zniszczeń, w kilku przypadkach udało się znaleźć zdjęcia zniszczeń.



Redakcja
Artykuł należało napisać po angielsku. Moja angielszczyzna przedstawia się dość mizernie, ale coś od siebie naskrobałem, Mateusz poprawił i dopisał część teoretyczną z przeglądem dotychczasowej literatury. Niemniej było oczywiste, że językowo nie jest to twór idealny, dlatego Taszarek wysłał pracę do firmy zajmującej się właśnie poprawianiem artykułów naukowych pod kątem językowym. Korektę u nich opłacił ze swojego grantu.

Przygotowany i wymuskany artykuł wysłaliśmy do redakcji czasopisma na początku lata i czekaliśmy. Trwało to długo, aż we wrześniu dotarła do nas wiadomość, że artykuł mógłby być przyjęty, lecz musi być jeszcze poprawiony. Pracę oceniło dwóch anonimowych recenzentów, którzy generalnie zwrócili uwagę na mankamenty językowe, miejscami zbytnią rozwlekłość oraz dość dużą długość pracy (24 strony) jak na warunki czasopisma. Oprócz takich rzeczy jak opuszczone zaimki zwrócili uwagę na przykład na formułę opisów poszczególnych przypadków. Mieliśmy napisać 37 krótkich notek, stąd zaczynały się dość monotonnie "First case was occured... Second case was occured... just another case was occured...", recenzent uznał, że dużą część takich wyliczeń można spokojnie wywalić.

Jeden recenzent proponował, aby poszerzyć część opisującą dobór źródeł i ich mankamenty, drugi z kolei uważał, że powinno się ją skrócić. Jeden żądał dodania cytowania do literatury, gdy pisząc o słabej organizacji służb meteorologicznych wspominamy o Powodzi Stulecia w 1997, drugi uważał że wszystko to można wyrzucić. Jeden zaproponował dodanie informacji o innych, także nieśmiertelnych trąbach powietrznych z tego okresu, aby stanowiły tło do oceny częstości względnej, to jednak wydłużyłoby pracę jeszcze bardziej, więc poprzestaliśmy na stosownym przeliczeniu częstości.
Na każdy taki zarzut trzeba było odpowiedzieć i w miarę potrzeb zmienić pracę.
Zadanie recenzentów to bowiem nie tylko prosty odsiew prac niskiej jakości (w utajnionej recenzji dla redaktorów oceniają, czy praca w ogóle nadaje się do publikacji) czy wyłapywanie nieuczciwości, ale też pewne pouczenie dla autorów. Dopiero po uznaniu przez nich, że autorzy bądź poprawili błędy, bądź uzasadnili obecny kształt pracy, artykuł może przejść do dalszej redakcji i składu.
W naszym przypadku ostatnie poprawki nanosiliśmy w październiku, na przykład dwa dni przed końcem terminu zauważyłem, że źle zapisana jest nazwa województwa.

Na tym etapie pojawił się pewien dodatkowy problem - otóż często jest tak, że za publikację w bardzo dobrych periodykach naukowych trzeba zapłacić. Zapłata nie jest warunkiem publikacji, lecz po prostu opłatą za możliwość zajęcia ich łamów, prace redakcyjne, opłacenie recenzentów itp. Są oczywiście tak zwane "drapieżne czasopisma" u których podejście przedstawia się odwrotnie, to jest skłonne są wydać cokolwiek byle zapłacono, toteż po pewnym czasie zamieniają się w osobliwe panoptikum doniesień o genach Yeti, szkodliwych szczepionkach, obaleniu teorii względności i innych rzeczach jakich nie dałoby się wydać w normalnym piśmie stosującym recenzję naukową.
W naszym przypadku suma była trochę kłopotliwa.
 Taszarkowi właśnie kończyły się pieniądze z grantu badawczego, zaraz miał mieć obronę, natomiast ja nie bardzo wiedziałem kto będzie moim promotorem i nie miałem szans na dofinansowanie artykułu, który do żadnego chemicznego przewodu doktorskiego się mi nie przyda. Ostatecznie po różnych poszukiwaniach dostał jakieś dofinansowanie od swojego uniwersytetu.

Po przyjęciu pracy i wstępnym przeredagowaniu, pojawiła się na liście przyjętych, do publikacji w przyszłości. Musieliśmy jeszcze podpisać oświadczenie o przekazaniu praw autorskich na potrzeby publikacji, i gdy w grudniu artykułowi nadano numer DOI, mogliśmy uznać, że oto mamy na swoim koncie pracę naukową.
Ostatecznie jak widać artykuł ukazał się w wydaniu marcowym. Podejrzewam, że ze względu na duży rozmiar redakcja zastanawiała się jak go ułożyć.

Jeśli zaś chcecie przeczytać tą pracę, to zajrzyjcie do pracy doktorskiej Taszarka, którą już opublikował w internecie - nasz artykuł jest dodany do niej jako "appendix F" od strony 136.
(Link .pdf)
-----------
Nasz artykuł na stronach czasopisma, większość osób powinna móc przeczytać abstrakt :  http://journals.ametsoc.org/doi/abs/10.1175/MWR-D-16-0146.1

[1] http://tvnmeteo.tvn24.pl/informacje-pogoda/polska,28/przelomowy-projekt-mlodego-polaka-potrafi-przewidziec-traby-powietrzne,105829,1,0.html
[2] http://forum.lowcyburz.pl/viewtopic.php?f=162&t=8950

piątek, 28 października 2016

Niezwykłe osuwisko

Osuwisko wywołane przez człowieka, fala tsunami na jeziorze i powstanie nowej wyspy - a to wszystko w Polsce równo 40 lat temu.

Jedną z często stosowanych metod badań geofizycznych, jest profilowanie sejsmiczne polegające na badaniu odbić fali sejsmicznej od struktur podziemnych. Czas odbicia od granic struktur różnej gęstości pozwala zobrazować ich głębokość i rozkład, w pewnym stopniu też gęstość pozwalającą na rozpoznanie warstwy. Jeśli chodzi o źródło fal sejsmicznych, można oczywiście korzystać ze wstrząsów naturalnych, zwłaszcza gdy bada się warstwy leżące bardzo głęboko, ale trudno czekać aż w okolicy samo się zatrzęsie, dlatego geolodzy samo wzbudzają odpowiednie impulsy.
Dla badań bardzo lokalnych i płytkich wystarczyć mogą uderzenia młotem w płytę na powierzchni ziemi, lub spuszczanie jakiegoś ciężaru z pewnej wysokości, dla mocniejszych sygnałów możliwe jest wystrzelenie ze specjalnej strzelby w dołek w ziemi, w innych sytuacjach używa się urządzeń wibracyjnych, w tym nawet samochodów ciężarowych z wibratorami przenoszącymi drgania na ziemię, jednak sposobem, który najbardziej kojarzy się z badaniami sejsmicznymi, jest eksplozja ładunku wybuchowego.

Zwykle używa się w tym celu górniczych środków kruszących, takich jak amonit (azotan amonu+trotyl+pył aluminium) czy dynamit, w niewielkiej ilości, zakopanych na dnie płytkiego odwiertu. Po eksplozji powstaje silny impuls fal o różnej częstotliwości, pozwalający "prześwietlić" duży obszar wokół. Sposób ten jest jednak kłopotliwy w użyciu, nie tylko ze względu na użycie niebezpiecznego materiału czy pewną uciążliwość dla najbliższych mieszkańców, ale też niszczące działanie w miejscu eksplozji. Trudno w tym przypadku mówić o nieinwazyjnym badaniu po którym łatwo posprzątać.
Jak jednak przekonali się polscy geolodzy w pewnym przypadku w połowie lat 70., czasem do tych niedogodności może dołożyć się jeszcze jeden nieoczekiwany efekt.

Badania sejsmiczne wykonywano w październiku 1976 roku w pobliżu Brzeźna, powiat Lipno, w województwie Kujawsko-Pomorskim. Jako miejsce wybrano interesującą okolicę w pobliżu niewielkiego jeziora Brzeźno, leżącego na wysoczyźnie morenowej ale w pobliżu terasy zalewowej doliny Wisły. Prawdopodobnie chciano wyłapać jak najwięcej zróżnicowanych utworów w obrębie rejestrowania sygnałów.

Dwa wozy ze sprzętem i wiertnię ustawiono w gęstym lesie w pobliżu drogi, blisko południowego brzegu jeziora. Do wywołania sygnału sejsmicznego użyto ładunku 10 kg amonitu. Gdy już wszystko podłączono, technicy i geolodzy oddalili się na bezpieczną odległość i odpalili ładunek. Jednak to co nastąpiło potem, nie było zwyczajnym skutkiem eksplozji. Wzbudzone początkowo drżenie gruntu nie ustało. Ziemia zaczęła zapadać się, pękać i coraz wyraźniej opadać w dół, w stronę jeziora, porywając ze sobą kilkuhektarowy kawał lasu, wozy i ludzi.
Geolodzy zdążyli się na szczęście ewakuować, ale porwane z ziemią wozy zostały wtłoczone do jeziora i przysypane tak, że podczas późniejszej akcji zdołano wydobyć tylko jeden. Osuwisko szerokie na ponad dwieście metrów, o powierzchni 4,1 ha, wpadło do wód jeziora z takim impetem, że wypchnęło z dna luźne osady, które wypiętrzone utworzyły pośrodku wyspę o powierzchni 1,5 hektara. Na jeziorze powstała fala podobna do tsunami, która dotarła do przeciwnego końca i wdarła się w porastający brzegi las, docierając do wysokości 1,5-2 metrów.

Na szczęście nad jeziorem nikt nie mieszkał, dlatego katastrofa nie przyniosła tragicznych skutków, a sami geolodzy zdążyli uciec bez obrażeń, niemniej interesujące było aby dowiedzieć się, dlaczego reakcja gruntu była aż tak gwałtowna.

Jezioro leżało w zagłębieniu wysoczyczny morenowej, łagodnie opadającej w stronę doliny Wisły, stanowiło jednak jedynie pozostałość dawniej większego zbiornika, po upływie kilku tysięcy lat jakie minęły od ostatniego zlodowacenia w dużym stopniu zasypanego luźnymi osadami, iłami, piaskiem i kredą jeziorną. Słabo związane utwory ilaste i osady organiczne zostały jednak w późniejszym czasie przysypane piaskiem z wydm utworzonych wokoło. Miejsce w którym usadowili się geolodzy znajdowało się na krawędzi misi jeziornej, i było właśnie wysokim stokiem dawnej wydmy, opartej na luźnych, dobrze nawodnionych osadach jeziornych.
Wstrząs wywołany wybuchem amonitu upłynnił te osady które pod ciężarem dawnej wydmy wypłynęły, a wierzchnia warstwa piasków zjechała do jeziora.. Ruchowi podlegała warstwa o miąższości 5-7 metrów i łącznej objętości 0,25 mln m3, w dużym stopniu zachowująca integralność. Las porastający teren został wepchnięty do jeziora gdzie został do dziś, odcięto jedynie części pni sięgające nad powierzchnią ziemi. Ponieważ u podnóża osuwiska głębia sięga do 4 metrów, podejrzewam że może to ciekawie wyglądać pod wodą. Nad brzegiem utworzyła się płaska przestrzeń częściowo powalonego, powykrzywianego lasu, który później wycięto. Sam brzeg osuwiska to niezbyt głęboka nisza z obniżającymi się schodkowato progami, wyraźnymi jeszcze do dziś.
Podczas powtórnych badań terenowych w 2003 roku stwierdzono ustabilizowanie osuwiska, obsadzonego na nowo lasem. Wysepka na jeziorze, mimo zbudowania z luźnych, wzruszonych osadów, przetrwała i porosła trawami a nawet drzewami. Jej powierzchnia zmniejszyła się o połowę, ale wciąż jak na takie jezioro jest to dość duża wyspa.

Za przyczynę osuwiska oprócz szczególnych, nie rozpoznanych warunków geologicznych, uznano także zbyt bliską lokalizację - otwór w którym nastąpiła eksplozja leżał tylko 30 metrów od brzegu jeziora, co wraz z dość stromym stokiem powinno już wcześniej budzić obawy.
--------
* https://pl.wikipedia.org/wiki/Sejsmika_refleksyjna

* Mieczysław Banach, Zmiany jeziora Brzeźno po katastrofie z 1976 roku, Pomorska Akademia Pedagogiczna (PDF)
* Karta ewidencyjna osuwiska (PDF)

piątek, 9 września 2016

1913 - Pierwsza w Polsce śmiertelna katastrofa lotnicza

Począwszy od roku 1903 gdy bracia Wright wykonali pierwsze loty samolotem napędzanym silnikiem, lotnictwo rozwijało się bardzo szybko. Była to nowinka techniczna, zarazem jednak nie na tyle skomplikowana aby odpowiedniej konstrukcji nie dało się stworzyć w dobrze wyposażonym warsztacie, dlatego zaczęły pojawiać się modele różnej konstrukcji, a kolejne kraje zaczęły sprowadzać do siebie maszyny choćby tylko po to aby, pochwalić się ich posiadaniem. W tych pierwszych latach prawdziwym potentatem konstrukcji lotniczych stała się Francja, która już pod koniec dekady produkowała seryjnie kilka modeli.

W Polsce już w 1910 roku powstało lotnisko na Polu Mokotowskim pod Warszawą, zaczęły się tam odbywać loty ćwiczebne zarówno cywilne i sportowe, za sprawą towarzystwa lotniczego Aviata. I nie było długo czekać aby pojawiły się pierwsze poważne katastrofy - takie jak ta z 28 marca 1913 opisana przez ówczesne gazety:

"Katastrofa lotnika.
Wczoraj, o godz. 10-ej z rana na polu Mokotowskiem
wydarzyła się katastrofa lotnicza, która spowodowała śmierć lotnika.
Korzystając z ładnej pogody przedpołudniowej, sprzyjającej wzlotom, kilku lotników wojskowych urządziło ćwiczenia na aeroplanach. Wzniósł się również na aparacie „Nieuport" lotnik Aleksander Perłowski, podporucznik szkoły awiacyjnej wojskowej w Warszawie. Kiedy aeroplan znajdował się już na dość znacznej wysokości, nagle, motor przestał działać i dwupłatowiec spadł, zdruzgotany w kawałki. Lotnik Perłowski zabił się na miejscu. Katastrofa ta wydarzyła się w pobliżu koszar pułku petersburskiego.

Perłowski pochodził z Żytomierza. Najpierw służył w oddziale saperów na Syberji, a kiedy pułk, w którym służył, przeniesiono do Brześcia Litewskiego, pozostał on tam niedługo, zapragnął kształcić się wyżej i udał się do Petersburga, gdzie wstąpił na uniwersytet. Studja wyższe uprzykrzyły mu się wkrótce, zaczęło go pociągać lotnictwo i Perłowski zapisał się do szkoły lotniczej, którą chlubnie ukończył. Młody lotnik w randze podporucznika, 24 lata liczący, uchodził za zdolnego pilota. Perłowski, przejechawszy do Warszawy, zamieszkał przy ul. Polnej No 50.
Przed wzlotem zauważono, że Perłowski był zdenerwowany; aeroplanu dosiadł on w stanie bardzo podnieconym. Opowiadają, że Perłowski wyraził się do jednego z kolegów, że wzlot, który odbędzie, będzie ostatnim.

Zmiażdżone zwłoki zabitego lotnika przewieziono do
kostnicy szpitala Ujazdowskiego. Kiedy rzeczy Perłowskiego w mieszkaniu opieczętowywano, znaleziono podobno na stole kartkę, w której zmarły zawiadamiał, że uprzykrzywszy sobie życie, popełni samobójstwo i do mieszkania tego już nic wróci.
Aparat, z którym spadł Perłowski, kosztował 8,000 rubli. Śmierć Perłowskiego jednak nie wpłynęła na przerwanie wczoraj ćwiczeń lotniczych, które trwały jeszcze przez pewien czas.

Zaznaczyć należy, że katastrofa lotnicza wczorajsza jest pierwszą w Warszawie i wogóle w kraju naszym. [1]
 Nie dowiedziałem się jaki konkretnie był to model samolotu. Na poniższym zdjęciu samolot Nieuport IV, produkowany we Francji, z roku 1911:

Pierwsze pokazowe loty samolotów w Polsce odbyły się w roku 1909 na torze wyścigowym na terenie Pola Mokotowskiego. Miejsce to było w tym czasie łąką na obrzeżach miasta, między właściwą Warszawą a miejscowością Mokotów, funkcjonującą jako błonia, i stanowiącą teren ćwiczebny wojska z położonych w pobliżu koszar. Na części północno-wschodniej, między placem Unii Lubelskiej a Nowowiejską, założono tor wyścigów konnych, dopiero w 1939 roku przeniesiony na Służewiec. Tor o dobrej, gładkiej nawierzchni, mający w pobliżu rozległy niezabudowany teren Pola, idealnie nadawał się do prób, pokazów lotniczych i zawodów.
W 1910 roku postanowiono w pobliżu toru założyć regularne lotnisko, przy którym odbywały się szkolenia pilotów, zawody oraz prace nad konstrukcją własnych samolotów. Przez pierwsze dwa lata funkcjonowało jako lotnisko cywilne prowadzone przez Aviatę, potem wykorzystywane głownie na potrzeby wojska.
Bleriot XI

Czy wypadek Perłowskiego był pierwszą katastrofą lotniczą na terenie Polski? Innej, starszej, która wywołała ofiary śmiertelne, nie znalazłem. Nie była natomiast pierwszą katastrofą w ogóle.
W kwietniu 1910 roku na pokazy lotnicze przyjechał do Warszawy kierowca wyścigowy Albert Guyot, który zajmował się też lotnictwem, z własnym monoplanem Breliot XI . Odbył on kilka prób na terenie wyścigowym. Podczas drugiego lotu, nad środkiem toru zgasł mu silnik. Samolot obniżył się szybko, uderzając czubkiem o wilgotną ziemię i przewracając na plecy. Pilot został jednak tylko lekko ranny.[2] Po tym wypadku maszyna została w dużym stopniu zniszczona, lecz nie zrażony lotnik przy pomocy paru dodatkowych części montował drugi, wobec czego dziennikarze szybko zauważyli, że to pierwszy samolot zbudowany w Polsce. Na odbudowanym samolocie odbył jeszcze kilkanaście lotów.
Pierwszy polski samolot zbudowany od podstaw, na oryginalnym projekcie, wzleciał już wkrótce bo w czerwcu 1910 - zbudował go mechanik samochodowy z Warszawy Stanisław Kozłowski. Wykonał kilkanaście krótkich lotów, a w zasadzie przedłużonych skoków. Chciał zaprezentować swoją konstrukcję na pokazach lotniczych, lecz 16 czerwca podczas jednego z najdalszych lotów lądując trafił w dołek, zawadził skrzydłem o ziemię i rozbił maszynę, sam zostając tylko lekko ranny[3]

W następnych latach zdarzały się jeszcze drobne wypadki. W starej prasie znalazłem opis poważnego wypadku z lipca 1911. Młody, dziewiętnastoletni pilot podczas lotu popisywał się przed widzami. W wyniku błędnego ustawienia steru samolot obrócił się pionowo, wytracił prędkość i spadł z wysokości około 30 metrów na teren lotniska. Kierujący został ciężko ranny, ale nie doszukałem się informacji aby zmarł.[4]

Czy jednak ten pierwszy śmiertelny wypadek z 1913 roku był, jak to podawała początkowo prasa, samobójstwem? Wedle późniejszych informacji, komisja badająca wypadek nie znalazła potwierdzenia tej wieści, w papierach po pilocie nie znaleziono owej kartki z pożegnalnym listem, zaś wstępnie uznano że przyczyną wypadku mógł być błąd podczas pilotażu, pilot bowiem po raz pierwszy leciał maszyną tego modelu.[5]
----------
* Lotnisko Mokotów - Pole Mokotowskie.

[1]  Kurjer Warszawski 29 marca 1913 EBUW
[2] Kurjer Warszawski 7 kwietnia 1910 EBUW
[3] http://www.samolotypolskie.pl/samoloty/1585/126/Kozlowski-samolot2
[4] Kurjer Wileński 19.07.1911 EBUW
[5] Gazeta Lwowska 04.04.1913 JBC UJ

czwartek, 10 grudnia 2015

1881 - Panika w kościele w Przasnyszu

8 Grudnia roku 1881 nastąpił niezwykle tragiczny pożar Ringtheater w Wiedniu, gdzie podczas przedstawienia "opowieści Hoffmana" od lampy gazowej zapaliły się dekoracje na scenie. Początkowo widzowie sądzili, że to efekty specjalne ale gdy zakręcono gaz i na sali zgasło światło, wśród oglądających powstała panika. Wyjścia ewakuacyjne z sali były zbyt wąskie aby pomieścić taki tłum, stąd też szybko zablokowały się ciałami zadeptanych. W pożarze zginęło ponad 400 osób co pozostaje jedną z najgorszych takich katastrof w Europie.*

Co ciekawe, tego samego dnia w zupełnie innym miejscu bo w Polsce miał miejsce wypadek w pewnym stopniu podobny, acz na znacznie mniejszą skalę:

Wypadek w Przasnyszu. Tegoż samego 
dnia, co owe nieszczęście w Wiedniu, przytrafił 
się nieco podobny choć nie kosztujący tyle ofiar 
wypadek w kraju naszym, w Przasnyszu, mieście 
powiatowém gubernji Płockiéj. Tu miejscem wy- 
padku był kościół po-bernardyński, w którym 8 
grudnia, jako w dzień Niepokalanego Poczęcia 
Najświętszej Panny, od bywał się odpust. Z miasta 
i ze wsi zeszło się do kościoła takie mnóstwo lu- 
du, że nietylko kościół ale i cmentarz był napeł- 
niony modlącymi się. Wtém o godzinie 12-téj, 
kiedy procesja wróciła z cmentarza do kościoła, 
któś krzyknął, że się pali. Przyczyna tego krzy- 
ku nie wiadoma napewno, bo pożaru żadnego nie 
było; wszyscy jednak w tłumie tak się przelękli, 
że z krzykiem przeraźliwym rzucili się nagle do 
drzwi. We drzwiach taki tłok się zrobił, że 
wiele osób zaczęło się dusić i padało bez du- 
cha, a inni z bólu, czując, że im się kości łamią, 
jęczeć poczęli. Popłoch trwał aż przez dwie go- 
dżiny. Dużo ludzi szczególniéj z pomiędzy wło- 
ścian zostało pokaleczonych lub poprzydusza- 
nych tak, że trzeba ich było pokłaść w szpitalu, a 
gdy tam miejsca zabrakło, poprzyjmowali ich do 
swych domów obywatele miasta. — Wieczorem od- 
było się w tymże kościele nabożeństwo dziękczyn- 
ne, że Bóg uchronił lud od gorszych jeszcze na- 
stępstw. [1]
Panika prawdopodobnie zaczęła się od zapalenia od świecy chustki na głowie jednej z modlących się kobiet. W wyniku stratowania zginęło 8 osób, kilkadziesiąt zostało ciężko rannych, w tłoku połamane zostały ławki i sprzęty.[2] Niespełna trzy tygodnie później znacznie tragiczniejsza panika powstała w kościele Świętego Krzyża w Warszawie, co opisywałem w zeszłym roku.

Znalazłem wzmianki o kilku podobnych zdarzeniach. W 1815 w Izbicy podczas nabożeństwa zapaliły się firanki koło ołtarza, co wywołało przerażenie wiernych. Rzucono się do drzwi wyjściowych, te jednak otwierały się do środka, dlatego nacisk tłumu je zamknął. Po kilku minutach ugaszono firany, jednak w ścisku zginęło 10 osób a kilkadziesiąt zostało rannych. Podobny wypadek miał mieć miejsce niedługo potem w Gidlach, gdzie firanki zapaliły się w święto św. Stanisława a panika wywołała kilka ofiar śmiertelnych. Artykuł wspomina też o panice w Jeżewie koło Rawy wywołanej zapaleniem się chustki. [3]
---------
* Różne źródła podają różne liczby ofiar aż do 850, ale te niemieckojęzyczne najczęściej podają 387 lub 460. Drugim najtragiczniejszym jest zapewne pożar cyrku w Berdyczowie w roku 1883, gdzie zginęło też ponad 400 osób. Trzecim będzie zapewne pożar centrum handlowego L'innovation w Brukseli w roku 1967 gdzie zginęło 360 osób.

 [1] Gazeta Świąteczna nr. 51 1881 EBUW
 [2] Goniec Wielkopolski 16 grudnia 1881 WBC
[3] Gazeta Warszawska 20 stycznia 1882 EBUW

Post scriptum: tak się złożyło że to 200 opublikowany wpis na blogu.

piątek, 21 sierpnia 2015

1864 - Katastrofa promu w Czernichowie.

Jak to już kilkakrotnie pisałem, w dawnych czasach komunikacja rzeczna odgrywała w Polsce dużą rolę. Promy i barki przewoziły lokalnie znaczne ilości pasażerów. Zaś ich katastrofy pociągały liczne ofiary śmiertelne.

Opisana niżej katastrofa jest dość charakterystyczna dla tamtych czasów, wyróżnia się zaś tym, że być może jest najtragiczniejszą w Polsce.

Piszą z Krakowa 16go Sierpnia:
Wczoraj wieczór wielkie nieszczęście zdarzyło się pod Czernichowem na Wiśle. Wracające z Kalwarji Zebrzydowskiej z odpustu na Wniobowięcie, gromady pobożnych ze wsi Okręgu Krakowskiego po lewej stronie Krakowa leżących, nie zwykły iść na Kraków lecz najprostszą drogą zdążają ku Wiśle i przeprawiają się na tutejszy brzeg pod Czernichowem, gdzie stały jest przewóz.
Tak było i wczoraj; aby wielką ilość osób na raz przeprawić przez rzekę, która właśnie tego wieczora nagle wzebrała, nie użyto zwykłego promu przewozowego, mogącego ponieścić kilkadziesiąt osób, lecz krypy na którą ładuje się zwykle 600 korcy pszenicy. Na krypę tę wsiadło na prawym brzegu Wisły jakie 300 włościan obojej płci. Była to godzina 8ma wieczór.

Wioślarze niedosyć umieli oprzeć się silnemu prądowi wody, tak iż zamiast do zwykłej przystani wpadli na galar stojący na tutejszym brzegu poniżej przewozu i tak silnie weń uderzyli, iż krypa napełniona ludźmi rozbiła się. Część krypy załamała się wraz z ludźmi, a druga część poszła z wodą; za temi rozbitkami puszczono się galarem, na który prawie wszystkich wyratowano, lecz z tych co wpadli do Wisły zaraz po przełamaniu się krypy, część tylko zdołała się ocalić lub ocaloną została.

Ile osób utonęło, tego jeszcze wiedzieć nie można; w miejscu utrzymują, że najmniej 100 osób jeśli nie więcej.

[Kurjer Warszawski nr. 189 19 lipca 1864, EBUW]
Zbyt wielu szczegółów nie udało mi się ustalić. Krakowski Czas dwa dni po katastrofie podawał informację, że wedle tego co mówili im ocaleni pielgrzymi z trzech grup, spośród przeprawiających się promem brakuje 125 osób, i tyle też wynosiłaby liczba utopionych. Wśród nich było 76 osób z Nowej Wsi, 13 z Czułowa, 8 z Wołowa, 11 z Kaszowa i 17 z samego Czernichowa. [1] Ostatnia informacja pochodziła z 19 sierpnia, mówiła o komisyjnym potwierdzeniu śmierci 74 osób[2]. Miała to być liczba nie ostateczna ale na czym stanęło, nie dowiedziałem się. Nie znalazłem też informacji czy ukarano przewoźnika (i czy przewoźnik przeżył).

Wśród ofiar stosunkowo dobrze znany był włościanin Feliks Boroń z Kaszowa, który kilka lat wcześniej odbył pielgrzymkę do Rzymu i Ziemi Świętej gdzie jako jeden z ostatnich "prostaczków" udających się w pielgrzymkę bez pieniędzy i podwózki, wywołał na tyle dużą sensację, że przyjął go osobiście papież[3]. Spisane później wspomnienia z tej podróży musiały być bardzo poczytne, przyczyniając mu opinii człowieka dużej wiary, skoro zaraz po pogrzebie postanowiono nie tylko postawić mu krzyż pamiątkowy, ale jeszcze zapowiedziano spisanie i wydanie biografii tego człowieka.

Bardzo podobna katastrofa zdarzyła się w Mogile w 1870 roku, wtedy po zatonięciu promu z ludźmi wracającymi z odpustu utonęło około 20-30 osób
 ------
[1] Czas, nr.113, 17.08.1864 MBC
[2] Czas nr. 119, 24.08.1864 MBC
[3] http://www.wilanow-palac.pl/feliks_boron_ostatni_rycerz_jerozolimski.html

wtorek, 2 czerwca 2015

1850 - katastrofa promu w Kwidzynie

Kolejna zapomniana tragedia na rzecznych promach:
Z Marienwerder donoszą, że tam w d. 2 b. m. przy przeprawie przez Wisłę, zatonął prom napełniony pielgrzymami; 30 osób tylko uratowano, jakkolwiek prom odbił ledwo o 5 prętów od brzegu; 100 osób przeszło zatonęło, i to powiększej części z różnej klassy biedniejszej, których nazwiska niewiadomo.—
[KURJER WARSZAWSKI. D. 12. Czerwca. Rok 1850. EBUW]
Prawdopodobnie była to istniejąca do niedawna przeprawa Janowo-Gniew. Nie był to jednak najtragiczniejszy wypadek promu na polskich rzekach. Ale o tym innym razem.

wtorek, 17 marca 2015

1903 - Katastrofa promu w Strzyżowie

W dawnej Polsce przeprawy promowe miały duże znaczenie w komunikacji. Mosty stawiano na najważniejszych szlakach, głównie w dużych miastach, toteż w wielu miejscach trzeba się było zdawać na przewóz łódkami i barkami, niejednokrotnie będącymi promami improwizowanymi, używanymi przy większej okazji. I niestety często zdarzało się że słaba konstrukcja czy też przeciążenie promu, prowadziły do tragedii.
Tak też było w przypadku katastrofy w Strzyżowie:

Katastrofa na promie.
Jasło. W Strzyżowie nad Wisłokiem utonęło 28 osób, wracając z pogrzebu ks. kanonika Jabczyńskiego. — Płynąca rzeką kra rozbiła
prom, napełniony ludźmi. Zaczęto wskakiwać do wody; z tych, co to uczynili, prawie wszyscy utonęli; ci, co na promie pozostali, uratowali się. Prom złapano w Zaborowie.
[Kraków, 12 Lutego 1903 Nowa Reforma, JBC UJ]

Informacje o liczbie ofiar nieco różnią się w różnych źródłach, Gazeta Lwowska donosiła tylko o ośmiu.
Strzyżów leżący nad Wisłokiem nie posiadał w tym czasie żadnego mostu. Właścicielem promu był niejaki Rubin, który miał zwyczaj zatrzymywać go na rzece i tam pobierać opłaty, aby nie trafił mu się żaden gapowicz. Tak postąpił też tamtego dnia, gdy spośród osób wracających z pogrzebu na prom władowało się niemal 60 osób. Traf chciał, że akurat w tym momencie ruszyły lody - kra uderzyła w bok barki, która przechyliła się i kilkanaście osób wpadło do wody. Równocześnie pękła lina utrzymująca prom, który zaczął spływać w dół rzeki.
Wiele osób wyskakiwało gdy tylko zbliżyli się do brzegu. Ostatecznie prom zatrzymano dopiero w Zaborowie, a więc po przepłynięciu 8 kilometrów, gdzie uratowano jeszcze 13 osób. Na brzegu rzeki zmarł na zawał serca ojciec tonącej dziewczynki.[1]

Katastrofa nie była w tym czasie wyjątkiem. Podobne zdarzały się co kilka lat. Najgorsze sytuacje dotyczyły wiernych wracających z pielgrzymki do jakiegoś sanktuarium - o ile do miejsca pielgrzymki udawano się w małych grupkach i w pewnym szerszym czasie, to już w podróż powrotną udawała się zwykle duża grupa na raz. Przeładowanie mogło prowadzić do zatonięcia barki. Co najmniej trzy takie katastrofy pociągłęły za sobą powyżej 100 ofiar śmiertelnych.
Będę się starał systematycznie je opisywać (ale o trąbach powietrznych też nie zapomnę).

-------
[1] Nowa Reforma 14.02.1903 JBC UJ

czwartek, 26 grudnia 2013

1881 - Panika w kościele Świętego Krzyża i zamieszki

Dziewiętnastowieczna prasa pisząc o religijności Polaków często podkreślała jej masowość. I tłoczność. Przed erą tramwajów, ścisk i tłok przysłowiowo kojarzono z kościołami, gdzie tłoczono się w ogromnej ilości, aż nieraz nie dało się uklęknąć a damy mdlały jedna po drugiej.
Taki też tłok panował w warszawskim kościele Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu na sumie w dniu 25 grudnia 1881 roku. Później, już po wszystkim, krążyły różne wersje tego co faktycznie zaszło. Jedni mówili o złodzieju, który przetrząsając cudze kieszenie, wywołał zamieszanie bojąc się złapania; inni mówili o omdlałej, do której cucenia proszono wody. Dość że w pewnym momencie, zaraz po Ofiarowaniu, rozległ się doskonale słyszalny okrzyk "Gore!", co w takim tłumie okazało się przyczyną tragedii.

Pożary w miejscach masowych, często z ograniczoną możliwością ucieczki, wielokrotnie były powodem wielkich katastrof. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej w Wiedeńskim Ring Theatre, gwałtowny pożar, który uwięził widzów na wielopiętrowych galeriach, zabił ponad 300 osób, co wywołało słuszne przerażenie. Pożar kościoła w Santiago w 1863 roku z powodu wąskich drzwi wyjściowych i bocznych otwierających się tylko do środka, zabił ponad dwa tysiące wiernych. Podobne mniej lub bardziej tragiczne wypadki zdarzają się co chwila. Zrozumiałe wydaje się więc przerażenie, jakie ogarnęło wiernych. Lecz to co nastąpiło później jest trudne do pojęcia.

Każdy kto był w tym kościele z pewnością zwrócił uwagę na schody wejściowe. Budynek ma dwa poziomy - dolny, położony częściowo w podziemiach - i górny, właściwy. U wyjścia z górnego poziomu znajduje się podest, z którego dwoma ciągami schodzą szerokie ciągi schodów. Wydawałoby się, że taki system powinien umożliwić szybkie rozładowanie tłumu, ale nie spanikowanego.
Pierwsza fala wybiegających wpadła na osoby które wyszły po kazaniu i rozmawiały na podeście. O pierwsze osoby które upadły, potykały się kolejne, nie mogąc wstać bo blokowały je następne. W krótkim czasie oba ciągi schodów zostały zablokowane skłębioną masą poprzewracanych ludzi. Tymczasem na zablokowany podest z kościoła wypadały kolejne osoby, aż zrobił się tam taki tłok, że nie sposób było się ruszyć. Ci, którzy wyszli napierali na stłoczonych, dopiero tam orientując się, że nie ma przejścia. Nie mogli się jednak cofnąć, bo z tyłu napierali inny wybiegający, którzy będąc jeszcze wewnątrz nie wiedzieli co dzieje się na schodach.
Napór setek osób był tak wielki, że przyciśniętym do kamiennej barierki pękały żebra. Najbardziej spanikowani rozpychali się łokciami i nogami, wydostając się nad zgniecioną masę ludzką, i depcząc byle jak, po głowach, po twarzach, zbiegali w dół lub przeskakiwali balustradę. Dopiero wtedy ludzie stojący na placu zorientowali się, że ten tłok na schodach nie jest zwyczajnym zbiorowiskiem.
Rysunek z Kłosów

Jakiś cukiernik złapał drabinę, i podstawiwszy ją pod balustradę zaczął wyciągać jedną po drugiej osoby pod samą balustradą. Dołączyła do niego straż, ściągająca ze schodów najbardziej przygniecionych. Po upływie pół godziny tłok był rozładowany. Rannych i nieprzytomnych odniesiono do pobliskiej jadłodajni dla ubogich, skąd potem rozwożono ich do szpitali. Niestety po zdjęciu ludzi z wierzchu na ganku pozostały podeptane ciała tych, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na samym spodzie.
Po podliczeniu zmarłych na miejscu i zaraz potem w szpitalu, okazało się, że panika wywołała aż 30 ofiar śmiertelnych[1] w większości z powodu uduszenia w ścisku, lub podeptania głowy. Wśród nich znalazła się też hrabina Stanisława Aleksandrowiczowa z Konstantynowa, wraz ze służącym. Ponad trzydziestu ciężej rannych odwieziono do szpitali, dalszych kilkudziesięciu lżej poturbowanych wróciło do domów.

Skąd panika? Pierwsza plotka mówiła, że zamieszanie wywołał kieszonkowiec, zapewne żydowski, który przyłapany krzyknął "gore!" by zrobić zamieszanie i zbiec. Brzmiało to prawdopodobnie, zważywszy że Żydzi stanowili w większości najniższą warstwę społeczeństwa i kradzieże z ich udziałem były częste. Także metoda "robienia zamieszania" była wtedy często używana - niespełna rok wcześniej we Lwowie inny złodziej wywołał podobną panikę w bazylice, gdzie jednak skończyło się na przestrachu i potłuczeniach wśród paru osób.
Jednak po przepytaniu wiernych pojawiła się inna wersja - pośrodku nawy zemdlała pewna kobieta. Stojący w pobliżu mężczyzna zawołał żeby zrobić miejsce, i że trzeba wody. Słysząc okrzyk "wody!" ktoś uznał widać, że się pali i krzyknął sam. Inni powtarzali okrzyk tak jak go usłyszeli w efekcie z listów wysyłanych przez czytelników do ówczesnej prasy dowiadujemy się, że jedni słyszeli "gore!" inni "pali się!" a inni "wali się!". Wersję taką podało kilka osób piszących do prasy. Podczas późniejszego śledztwa nie znaleziono ani jednej osoby która byłaby okradziona bądź widziałaby tego złodzieja, więc ta wersja wydaje się prawdziwa. Pojawiały się też głosy, że mogło to być dzieło anarchistów, ale brak tu poświadczeń.

Katastrofa w kościele stała się jednak zarzewiem drugiej. Pod szpitalem gdzie zwieziono większość rannych i pod salą gdzie rozpoznawano zabitych, zgromadziło się kilka tysięcy wzburzonych warszawiaków, tymczasem plotka ewoluowała i szybko wersja "żydowski kieszonkowiec to wywołał" zamieniła się w wersję "Żydzi to zrobili", daleko bardziej niebezpieczną zważywszy że rzecz działa się w pobliżu dzielnicy biedoty żydowskiej.
Już godzinę po katastrofie zdarzały się pobicia - żydów którzy znaleźli się na placu przed kościołem, chwytano biorąc ich za sprawców paniki którzy wydostali się na zewnątrz. Szybko jednak pojedyncze ataki przerodziły się w zorganizowane grupy ciskające kamienie w okna żydowskich sklepów i domów, w miarę upływu czasu haos rozlewał się na kolejne dzielnice.

Tłum rozbijał szyby, wyważał drzwi, towary ze sklepów tłuczono, rwano i wyrzucano na bruk. Tam lądował też dobytek rodzin. Niektórzy posuwali się do rozbijania pieców kaflowych. Początkowo plądrowanie ograniczało się do pobliskich uliczek - Ordynackiej, Wróblej, Tamce i Browarnej. Jak jednak pisała prasa:
Najwięcéj ucierpiały sklepy żydowskie na ulicach: Ordynackiéj, Wróbléj, Tamce, Aleksandry i i Browarnéj. Sklepy w mgnieniu oka odbijano, chwytano co było pod ręką i niszczono. a następnie przechodzono daléj. Na Starém Mieście zebrało się kilka tysięcy tłumu, krzycząc, gwiżdżąc, niby wyprawiając kocią muzykę. Tłum ten podążył ku Nowemu Miastu, lecz został odparty przez nadeszłe od strony cytadelli wojsko. Cofnął się, lecz po drodze spustoszył sklep zegarmistrzowski Chany Kołki na Mostowéj, zniszczył wszystko co było w bawaryi na rogu Podwala i Nowomiejskiéj. Policya i wojsko ujęły 43-ch i odstawiły do aresztu. Na Nalewkach rozbito kilka sklepów, toż samo na ulicach: Wałowéj i Franciszkańskiéj, lecz wczesna interwencya władzy zapobiegła dalszym następstwom. 
I na Grzybowie poczęły się rozruchy, ale skończyło się tylko na zniszczeniu sklepu zegarmistrzowskiego Chwata i składu z wyrobami blacharskimi. Na ulicy Szerokiéj Freta przy Długiéj, oraz na Starém Mieście i placu Ś-go Aleksandra stoi wojsko gotowe na wszelki wypadek, a gęste patrole złożone z ułanów i huzarów pułku lejbgwardyi, jeżdżą po mieście. Za Żelazną Bramą niewiadomi ludzie, jak stwierdził rapport urzędowy, napadli na przechodzącego starozakonnego i zranili go ciężko w głowę, tak, że nieprzytomnego odwieziono do szpitala Starozakonnych.
Na ulicy Ś-to-Jańskiéj, naprzeciwko katedry, rozbito sklep ze skórami, wyrzucono towar na ulicę, a z taką zapalczywością dokonywano zniszczenia, iż wyrwano okna z ramami. Na ulicy Brackiéj, począwszy od rogu Chmielnéj aż do Alei Jerozoliinskiéj, rozbito wszystkie szynki utrzymywane przez Żydów, oraz jedną dystrybucyę. Na ulicy Treinbackiéj rozbito sklep zegarmistrza i powyrzucano na ulicę zegarki kieszonkowe, duże zegary stołowe i ścienne. Na ulicach Furmańskiéj, Browarnéj i Zajęczéj, oraz na Solcu i Czerniakowskiéj w sklepach i mieszkaniach Żydów, niszczono towary, sprzęty, naczynia i pościel. Wyrzucone na ulicę poduszki i piernaty rozpruwano, a wkrótce pierzem były usłane ulice niby śniegiem. [2]
Jak wielu potem relacjonowało, pierwszego dnia policja i wojsko właściwie nie przeszkadzały rozbojom - zamykano jedynie dostęp do ważniejszych gmachów rządowych i dzielnic willowych, rozbijano większe zbiorowiska na mniejsze grupy, nie pozwalano zbierać się na Nowym Mieście.
Drugiego dnia rozboje przerodziły się właściwie w grabież, zabierano to co wcześniej zostało wywleczone na ulice. Wtedy też zaczęły się masowe aresztowania osób biorących udział w niszczeniu kolejnych domów i sklepów. Sytuacja została opanowana dopiero trzeciego dnia, gdy do miasta przybył nieobecny wcześniej naczelnik Policji, który spędzał święta w Petersburgu.
Skutki zamieszek okazały się katastrofalne - poważnie uszkodzono i zdemolowano ponad 300 domów i kilkaset małych sklepów. Zniszczenie dobytku lub towaru dotknęło kilka tysięcy rodzin żydowskich. Za udział w rozbojach aresztowano 2600 osób, wyroki jednak jakie zapadły w tej sprawie były zazwyczaj dosyć niskie.
Rzecz charakterystyczna, że właściwie agresja nie była skierowana konkretnie w żydów - pobito zaledwie kilkanaście osób, zmarło wskutek poranienia dwie bądź jedna osoba, zależnie od źródła. Celem rozbojów było zniszczyć majątek, co niestety uderzyło głównie w najbiedniejszych - bogaci przemysłowcy żydowscy mieszkający w innych dzielnicach nie doznali strat. Pośrednim skutkiem była emigracja kilkuset rodzin zydowskich, obawiających się dalszych niepokojów.
Warto przypomnieć, że w tym czasie w Rosji miała miejsce cała seria pogromów inspirowana pogłoską, że Żydzi brali udział w zamachu na cara. W Odessie zginęło z tego powodu 50 osób. W późniejszym czasie ta zbieżność i niezbyt intensywne działania policji spowodowały, że wielu uznało te zdarzenia, nazywane Pogromem Warszawskim, za sztucznie sprowokowane. Jeśli jednak spojrzeć na przebieg wydarzeń, to byłaby to prowokacja co najmniej dziwna - już nazajutrz w kościołach odczytywano list mający nakłonić wiernych do uspokojenia emocji. Na rogatkach przy drogach wyjazdowych stali księża i nawoływali do tłumów aby nie przenosili rozbojów poza miasto. Cenzura zadbała też aby ogólnopolskie pisma wydawane w Warszawie marginalizowały skalę rozbojów.
Jak na próbę sprowokowania fali pogromów, są to działania dziwne. Ówczesne dokumenty sugerują, że zamieszki faktycznie starano się stłumić a nie wspomóc jak to było zwykle podczas wydarzeń inspirowanych, choć być może z obawy aby nie zamieniły się w protest antypaństwowy[3]

Co zatem się stało? Tak jak w przepełnionym kościele wystarczył okrzyk, aby nastąpiła panika, tak w skonfliktowanym społeczeństwie drobna plotka, wraz ze świeżymy emocjami tragedii, wystarczyły aby sprowokować bezładny odwet - odwet brany jednak nie na ludziach lecz ich dobytku.

Kilka miesięcy później w pewnym berlińskim teatrze podczas długiego przedstawienia zemdlała pewna dama. Gdy zaczęto ją wynosić, jakiś widz, noszący w sobie zalążek paniki, widząc zamieszanie krzyknął że się pali. Choć ze sceny zapewniano że nic się nie dzieje, widzowie zerwali się i stłoczyli w wejściu, depcąc jeden po drugim. Na szczęście rozładowano sytuację i skończyło się na poturbowaniu paru osób.
Pożaru oczywiście nie było.[4]
-----------
Źródła:
*Gazeta Warszawska nry 289-293 1881, 1-15 1882
*Gazeta Toruńska nry. 297-300 1881, 1-5 1882

[1] Dokładna lista:
 Zmarli:
1. Wiktorya Bobińska.
2. Julia Różycka.
3. Aniela Tomczyńska.
4. Czubik Maryanna.
5. Wacława Gutowska.
6. Michał Koperski.
7. Hrabina Aleksandrowiczowa.
8. Jau Zieliński.
9. Michalina' Kasprzyk.
10. Idalia Staniszewska.
11. Jadwiga Frey.
12. Stanisława Wolska.
13. Bronisława Kubicka.
14. Antoni Ulatowski.
15. Teodozya Michalska.
16. Ewa Trzcińska.
17. Kazimierz Trzciński.
18. Adainina Lubiszewska.
19. Wawrzyniec Winczak.
20. Anna Ilyfczyńska.
21. Karolina Zielińska.
22. Jadwiga Dzierżanowska.
23. Magdalena Stypułkowska.
24. Marya Swarenko.
25. Zofia Kościan.
26. Aniela. Pełda.
27. Henryk Rerabiszewski.
28. Tomasz Strzyżewski.
Prócz tego były dwa ciała kobiet, których nie rozpoznano.
Za: Gazeta Warszawska nr.2, 2 Stycznia 1882 r,
[2] Gazeta Warszawska nr. 289 27.12.1881, EBUW
[3] http://www.rp.pl/artykul/149342.html?print=tak
[4] Gazeta Warszawska nr. 98, 21 kwietnia 1882


piątek, 20 grudnia 2013

1937 - Katastrofalne wesele

Dość nietypowa katastrofa budowlana:

Lódź. W osadzie Jeżów pod Koluszkami wydarzyła się niezwykła katastrofa, w której około 100 osób zostało rannych. Właściciel domu Sobkiewic. wydawał zamąż swoją córkę i zaprosił na ucztę weselną kilkaset osób.
Podczas tańców podłoga na sali nie wytrzymała ciężaru i zawaliła się. Wszyscy uczestnicy zabawy runęli do piwnicy. Na domiar złego do piwnicy wpadła kuchnia szamotowa, na której gotowano potrawy. Pod podłogą ukazały się kłęby dymu i języki ognia.
Przeraźliwe krzyki poturbowanych i poparzonych zaalarmowały okolicznych mieszkańców, którzy pospieszyli z ratunkiem, wynosząc rannych i tłumiąc w zarodku pożar.
Z Kolusiek i Rogowa sprowadzono kilku lekarzy, którzy zajęli się rannymi. Najbardziej ucierpiało kilkanaście osób poparzonych wrzątkiem. - Dalszych kilkanaście osób doznało złamań rąk i nóg. Rannych umieszczono w szpitalu jeżowskim oraz w Koluszkach. 
[Orędownik na powiaty nowotomyski i wolsztynski 14.12.1937, WBC]

niedziela, 8 grudnia 2013

14.12.1966 - Noc katastrof

Początek grudnia 1966 roku był podobny do obecnego -  po kilku ciepłych dniach przyszło załamanie pogody, objawiające się między innymi opadami marznącego deszczu. Gęsta mgła i gołoledź 14 grudnia spowodowały szereg katastrof, w tym wyjątkowy, pod względem liczby poszkodowanych, karambol:

'Karambol samochodowy pod Bydgoszczą"
'Zderzenie sześciu pojazdów - 60 osób rannych'
W środę rano na trasie Bydgoszcz - Koronowo w miejscowości Stopka zderzyło się aż 6 pojazdów - trzy autobusy, dwa samochody ciężarowe marki Star-26 i jeden samochód marki Warszawa - sanitarka pogotowia z Koronowa. W wyniku masowego zderzenia 60 osób zostało rannych, w tym jedna osoba ciężko, 29 osób doznało lżejszych obrażeń.
15 karetek rozwiozło do szpitali 46 rannych. Większość z nich - po udzieleniu pierwszej pomocy udało się do domów. Przyczyną wypadku była niespotykana od lat mgła, która bardzo ograniczała widoczność.
Czwartek 15. 12. 1966 Dziennik Polski
 Do innego poważnego wypadku doszło tej nocy w Lubniu - w wyniku zderzenia dwóch autokarów, rannych zostaje 40 dzieci z sanatorium gruźliczego. W drugim autokarze ginie ośmiu aktorów i pracowników Tearu Rozmaitości*
--------
* Zginęli Adam Fiut, Józef Tadeusz Barański, Jan Władysław Zieliński, Danuta Lipińska, Kazimiera Lutówna i kierowcy Marian Ostasz i Mieczysław Tepa

sobota, 22 czerwca 2013

Powódź błyskawiczna

Jak donoszono prawie 150 lat temu:

* Wiek dowiaduje się, że w dzień oktawy Bożego Ciała, kiedy w Krakowie spadł tylko deszcz gwałtowny, w okolicy Ojcowa w Królestwie Polskiem nastąpiło prawdopodobnie oberwanie chmury, a ztąd taka nagła powódź w dolinie ojcowskiej, że w samym Ojcowie 13 ludzi utonęło, oprócz koni, bydła i innego dobytku. W Sąspowie, wsi leżącej w dolinie bocznej, prytykającej do ojcowskiej, zniosła woda kilka zabudowań.

[Nadwiślanin, Chełmno 22.06.1864 KPBC]
Powodzie błyskawiczne należą do najgroźniejszych zjawisk pogodowych. Gwałtowność i szybkość przebiegu potrafią zaskoczyć postronne osoby, przez to też często wywołują równie dużo ofiar co rozległe, powolne powodzie. Dochodzi do nich gdy na stosunkowo niewielkim obszarze wystąpią bardzo intensywene opady, znacznie przekraczające zdolności retencyjne gleby i zbiornikow wodnych, a także pojemność koryt naturalnych cieków. Czasem zalicza się tu powodzie po pęknięciu sztucznych czy naturalnych zbiorników wodnych nad danym obszarem. Woda spływa wówczas po powierzchni dążąc do najniższego miejsca na tym terenie, osiągając często zaskakujące prędkości i siłę niszczącą, powiększoną po porwaniu drzew, szczątków budowli czy kamieni, po czym szybko opada, nieraz wszystkie zdarzenia rozgrywają się w ciągu jednej doby. Już 60 cm wody wystarczy, aby unieść większość samochodów - z tego też powodu na terenach zurbanizowanych, największą ilość ofiar nagłych wylewów stanowią kierowcy, sądzący że przez strumień wpoprzek drogi uda im się przejechać.

Podniesienie się poziomów rzek i strumieni może przybrać postać fali, która rozbijając się o brzegi niszczy domy i mosty, często porywając przypadkowe osoby. Szczególnie niebezpieczną formę przyjmują takie wylewy w pustynnych wąwozach - sucha, często kamienista gleba pustyń, zwykle bardzo trudno przyjmuje wodę, toteż po każdej większej ulewie tworzy się fala, która spływając do wyrytych kanionów spiętrza się nieraz do dużej wysokości. Zdarzało się, że nieświadomi turyści ginęli, gdy dosięgła ich fala pochodząca od ulewy kilka a nawet kilkanaście kilometrów dalej.
Niejednokrotnie w wąskich, skalistych dolinach rzek, jesli tylko powódź taka nie zdarzyła się od kilku dziesięcioleci, zakładane są osady i miasta, przez co kolejne takie zdarzenie pociąga za sobą wiele ofiar.
Tak było w 1976 roku w dolinie rzeki Big Thompson w USA. Podczas czterech godzin w czasie niezwykle gwałtownych opadów w górzystej zlewni rzeki spadło 300 mm deszczu na każdy metr kwadratowy, co stanowiło 3/4 opadów rocznych. Woda ta spłynęła do zazwyczaj spokojnej rzeki, tworąc falę wysoką na 6 metrów, która zmyła kilka miejsowości, zabijając 143 osoby

Podobna katastrofa dotknęła cztery lata wcześniej region Black Hills, powodując zniszczenie ponad tysiąca domów w Rapid City, i zabijając 238 osób.

Czy jednak zdarzenie tego typu może zdarzyć się w Europie, czy nawet w Polsce? Jak najbardziej.

Jednym z najbardziej znanych przykładów była powódź w Lynmouth - małym, agielskim miasteczku, słynącym z pięknego krajobrazu, nadawanego przez małe, stare domy rozłożone na dnie wąskiej doliny, dość ostro schodzącej do morza. Po ulewie 16 sierpnia 1952 roku, kilkumetrowa fala zmyła połowę domow, zabijając 34 osoby. Były one zupłnie zaskoczone. Ostatnią taką powódź zanotowano tam w XVII wieku, i nikt już o tym nie pamiętał. Niedługo potem w 1967 roku ogromne deszcze nawiedzają Portugalię. Nagłe wezbania kilku rzek w okolicach Lizbony zabijają ponad 500 osób - ile dokładnie, nie wiadomo; rząd portugalski utajnił dokładną informację niedługo po ostatniej informacji o 427 ofiarach. Szacunki mówią nawet o 700. Z bliższych nam okolic warto przypomnieć częściowo zapomniany kataklizm z lipca 1998 roku, ze Słowacji.
Gdy nadzwyczaj obfite opady 20 lipca przekroczyły dwukrotną sumę miesięczną, niewielka rzeczka Mala Svinka na zachodzie kraju wezbrała do czterometrowej fali. Pech chciał że w jej dolinie, na błotnistych gruntach, rozsiadły się Jarovnice - osada Romow, bardziej przypominająca slumsy niż wieś, sklecona z małych drewnianych domków i zameszkana przez trzy tysiące osób. Ponad połowa budynków została zniszczona i porwana przez wodę. Spośród mieszkańców zginęły 53 osoby, kilka kolejnych osób zginęło w głębi kraju.




W wyniku tych samych opadów we wschodnich Czechach zginęło dalszych 6 osób. Dwa dni później mały odprysk opadów dotarł nad Polską - oberwanie chmury w Kotlinie Kłodzkiej spowodowało zalanie Duszników Zdroju, Polanicy, i kilku mniejszych miejsowości. Kilkadziesiąt domów zostało zniszczonych, dziewięć osób zginęło.

Całkiem niedawno z tego typu powodzią mieliśmy do czynienia w Bogatyni, gdzie, jak wiadomo, straty były ogromne. Tamtejsza okolica należy do bardzo mocno narażonych na podobne zdarzenia - dość duży obszar gór jest odwadniany przez małą rzeczką, zaś miejsowości obudowały ją tak szczelnie, że domy stoją tuż przy korycie, w dodatku położenie Gór Izerskich sprzyja występowaniu silnych opadów. Poprzednia tak duża powódź zdarzyła się tam w 1916 roku, zaś największą była ta z roku 1897 - w jednej z miejsowości zanotowano wóczas opad dobowy 345 litrów na metr, co stanowi do dziś nie pobity rekord dla środkowej europy. W Czechach i na Śląsku zginęło wówczas ponad 120 osób. Znaczna część Kowar została wtedy zniszczona.

Ostatnim zdarzeniem jakie chcę przypomnieć, była katastrofa w Juszczynie. Ta niewielka wieś nad potokiem Juszczynką, została dotknięta niezwykle gwałtowną ulewą w dniu 15 lipca 1908 roku. Potok wezbrał, i zapewne nie wywołałoby to tragedii, gdyby nie uniesione wodą drzewa, słoma i deski, które utknęły pod mostem tworząc tamę, piętrzącą falę powodziową. Woda wystąpiła z koryta i wylała na damy. Połowa budynków została zniszczona, 21 osób zginęło. Trzy ciała znaleziono potem aż w Sole, gdzie poniosła je woda.
----------
* http://en.wikipedia.org/wiki/Big_Thompson_River
* http://en.wikipedia.org/wiki/1972_Black_Hills_flood
* http://en.wikipedia.org/wiki/Lynmouth_Flood
* http://tvnoviny.sk/sekcia/spravy/domace/pred-13-rokmi-zabijala-povoden-po-desiatkach.html 
* http://www.sme.sk/c/3981004/jarovnice-zaplavila-beznadej.html
* http://dolny-slask.org.pl/527157,Polanica_Zdroj,Powodz_w_Polanicy_Zdroj_1998.html
* http://www.powiat.klodzko.pl/ochrona-przeciwpowodziowa/o-powodzi-na-ziemi-klodzkiej/rozklad-opadow-na-terenie-kotliny-klodzkiej-w-czasie-powodzi-1997-i-1998.html
* http://nieregularnik-nieperiodyczny.blogspot.com/2009/03/wielka-powodz-w-kowarach-czerwiec-1897.html