niedziela, 27 grudnia 2015

Duchy nasze codzienne

Czyli najczęstsze okoliczności, w których ludzie doszukują się czegoś paranormalnego.


Coś stuknęło za szafą
Tajemnicze odgłosy, zwłaszcza w środku nocy, mogą  budzić przerażenie, często jednak znajdują dosyć zwyczajne wyjaśnienie. Duża część mebli składa się z części drewnianych i metalowych. Zmiany temperatury i wilgotności powodują kurczenie się lub rozszerzani tych części o ułamki milimetra. Przesuwanie się części względem siebie i uwalnianie powstających naprężeń tworzy odgłosy podobne do stuknięć.

Ponieważ zaś nocą w domu jest cicho, stuknięcia z mebli są słyszane wyraźniej i gdy nie jesteśmy w stanie ich dokładnie zlokalizować, możemy mieć wrażenie, że to odgłosy czyichś cichych poruszeń.

Telewizor się sam włączył
To zaskakujące ale tak proste zdarzenie jak samoistne włączenie telewizora wystarczy, aby podejrzewano że udział brały w tym duchy. Zazwyczaj wygląda to tak - nowy telewizor włącza się o godzinie 3 w nocy, choć nikt przy nim nie stał. Więc skoro nie majstrował przy nim nikt materialny, to musiał być to duch.
Wyjaśnienie zwykle jest dosyć banalne - wiele telewizorów ma w ustawieniach opcję aktualizacji oprogramowania. Podczas aktualizacji telewizor się włącza. Opcja ta albo jest aktywna w nowym telewizorze albo została przypadkowo włączona przez użytkownika, który chciał sobie coś ustawić tylko mu się nie ten guzik na pilocie wcisnął. Zwykle w przypadkach które wyszukałem dotyczyło to Samsunga. Podobnie zachowują się czasem laptopy.

Talerz pękł w drobny mak
Motyw naczyń samoistnie pękających bez przyczyny jest częstym elementem historii o duchach.

Zdarzenie nastąpiło 25.09.2007 gdzieś po godzinie 23.. siedziałem w kuchni i się uczyłem, jak to często u mnie bywa w godzinach nocnych, a więc siedziałem tyłem do okna mając przed sobą cały widok na kuchnie, nagle usłyszałem dźwięk.. tak jakby coś pękło- roztrzaskało się.. (...) pomyślałem że może coś spadło z ociekacza gdzie są umiejscowione talerze itp. więc zaglądnąłem i nic... drugi pomysł który mi przyszedł na myśl to zaglądnąć do szafki gdzie stoją swobodnie talerze.. a więc to zrobiłem, otwierając szafkę ku memu zdziwieniu ujrzałem rozbity talerz na drobne kawałeczki i kilka większych... kawałki leżały wszędzie, po całej szafce.. tak jakby go coś wysadziło... Najbardziej zastanawiające jest to że talerz nie mógł sam się zbić.. Wykluczyłem takie czynniki jak ciśnienie, ciepło i to że mógł być źle umiejscowiony - poprzez to się sam zsunąć.. Nie wiem co miało to znaczyć - jedynie co mi przyszło do głowy to myśl że był to znak że ktoś się pożegna z naszym domem - być może to ma jakieś nawiązanie do tego że moja siostra ma się niedługo wyprowadzić...[1]
 W ciągu miesiąca samoistnie pękły mi w domu dwa naczynia. Najpierw duża filiżana z ciemnego duraleksu. Rozprysnęła się na drobne kawałeczki, które poleciały na sporą odległość. Powiedziałabym, że to był miniwybuch. Dziś odpadło grube dno grubej szklanki do mycia zębów, umocowanej w uchwycie w łazience. To było parę minut po wirowaniu pralki, ale pralka stoi w kuchni. Nie jestem zabobonna, ale trochę mnie to niepokoi. Czy mogą być jakieś przyczyny łatwo wytłumaczalne?[2]
 Prawie wszystkie takie przypadki  jakie odnalazłem (a było ich kilkadziesiąt) dotyczyły naczyń z grubego, ciemnego "dymnego" szkła, często hartowanego i sprzedawanego jako nietłukące, a ponieważ obserwujący nie mogli znaleźć dla tych zdarzeń materialnych przyczyn, zaczynali szukać tych niematerialnych. Zwykle szuka się powiązania z jakimś zdarzeniem z przeszłości, lub po pewnym czasie wiąże się dawne rozpęknięcie z czymś obecnym.
Jeśli talerz pęknie jakiś czas po śmierci krewnego, to wówczas jest to "znak od ducha". Jeśli pęknie jakiś czas, nawet kilka miesięcy, przed czyjąś śmiercią, to wtedy jest to "zapowiedź nieszczęścia". Inne opcje to kojarzenie pęknięcia z niedawną kłótnią albo nawet z myśleniem o jakiejś sprawie. Jak się będzie dobrze szukać to zawsze się coś znajdzie. Tymczasem szkło może samoistnie, bez niczyjej ingerencji, rozpaść się na kawałki.

Szkło jest ciałem stałym powstającym przy szybkim schłodzeniu stopu krzemianowego. Ma budowę amorficzną, to jest nie posiada krystalicznej struktury a jedynie uporządkowanie krótkiego zasięgu. Przyczyną samoistnego pękania może być powstawanie w masie szklanej kryształu uporządkowanych krzemianów, który mając nieco inną objętość "rozpycha" szkło dookoła". Jest to proces powolny i zachodzi najczęściej w starych szkłach, na przykład w muzealnych naczyniach lub starych witrażach kościelnych.
Zdecydowanie częściej stykamy się z pękaniem wywołanym naprężeniami. Mogą być to naprężenia wywołane szybką zmianą temperatury - nie tak dawno chcąc schłodzić się w upał, nasypałem do szklanki z grubego szkła pokruszonego lodu i sięgnąłem aby dolać do tego wody. Dno odpadło pozostawiając bardzo równą powierzchnię i nie zbyt ostre krawędzie. W wieżowcach okrywanych szkłem o posrebrzanej powierzchni obserwowano czasem pękanie tafli wywołanie nierównym nagrzewaniem - cienka warstwa zewnętrzna, na której leżała powłoka pochłaniająca światło, rozgrzewała się bardziej niż warstwa wewnętrzna. Rozciąganie ogrzanej warstwy wobec braku luzu w ramie powodowało pękanie szyby, niejednokrotnie bardzo niebezpieczne dla przechodniów.
Ciekawszy jest natomiast przypadek pękania szkła bez żadnego ogrzania, ot tak, z pozoru bez przyczyny.
Podczas przygotowywania masy szklanej może się zdarzyć, że od metalowej części odpadnie maleńki okruszek stali, zawierający w swym składzie nikiel. W wysokiej temperaturze i w obecności gazów spalinowych, zamienia się w siarczek niklu lub siarczek żelaza. Kawałeczek ten dostaje się do masy szklanej i czasem bywa widoczny w formie "kamyczka". Gdy masa stygnie, siarczki które uformowały się w strukturze krystalicznej wysoko temperaturowej, ulegają powolnej przemianie w formę krystaliczną nisko temperaturową. A ta druga odmiana ma o 4-5% większą objętość. W efekcie szkło wokół jest coraz bardziej rozpierane, a naprężenia rosną, aż do pęknięcia.
W przypadku szyb obserwuje się wówczas pęknięcia promieniste, dla szyb hartowanych z podłużnymi kawałkami szkła, zaś wokół miejsca rozpychającego kamyka dwa lub trzy symetryczne i wielokątne kawałki, tak zwany "wzór motyla".[3]

W przypadku naczyń rozpad może wywołać na przykład skruszenie dna lub rozpad ścianek. Jeśli w szkle oprócz takich zarodków występują dodatkowe naprężenia, rozpad może przypominać wybuch z kawałkami rozrzuconymi na pewną odległość. Zjawisko może być groźne - zwłaszcza w takich sytuacjach jak pękanie szklanej przesłony prysznica w trakcie gdy ktoś z niego korzystał. Dlatego szyby do takich zastosowań poddaje się testowi wygrzewania w temperaturze 200 stopni - jeśli nie pęknie, to znaczy że nie ma punktów naprężeń.
Osobiście miałem okazję obserwować taką "wybuchową fragmentację" wywołaną naprężeniami mechanicznymi w laboratorium, gdy podczas zajęć za mocno ściśnięto szklaną chłodnicę łapą ze śrubą. Szkło posypało się na całą pracownię, kolegę lekko zraniło w rękę. Chwilę wcześniej przyglądałem się chłodnicy z bliska, z powodu dziwnego dźwięku jaki wydała, ale potem obróciłem się i szkło posypało mi się we włosy.

Podobny efekt obserwuje się czasem w ceramice z gliny, a także w cegłach. Jeśli w masie glinianej znajdował się kawałeczek gipsu, podczas wypalania zamieniał się w anhydryt. Potem pod działaniem wilgoci przemieniał się w krystaliczny gips o nieco większej objętości. Zjawisko to powoduje pękanie cegieł ale czasem też naczyń z terakoty.

Zbudziłem się i nie mogłem się ruszyć
Sytuacja nagłego przebudzenia połączonego z niemożnością poruszania się, to tak zwany paraliż przysenny. Jest to zdarzenie bardzo nieprzyjemne, zwykle towarzyszy mu uczucie duszenia się, poczucie zagrożenia czy bycia obserwowanym. Prawdopodobnie odpowiada za dużą część doniesień o nawiedzeniach demonicznych, duchach i porwaniach przez kosmitów.

Bezwładność ciała w fazie marzeń sennych jest stanem najzupełniej normalnym. Ma na celu zapobiec ruchom ciała w czasie snu, co mogłoby być groźne dla zdrowia (po nocy podczas której śniło mi się, że po twarzy chodzi mi pająk, rano stwierdziłem że przez sen rozdrapałem sobie nos do krwi, mam bliznę w tym miejscu). Zaburzenia tego mechanizmu zwykle objawiają się mówieniem przez sen, lub ruchami przez sen, zwykle gestykulacją lub ruchami głowy, czego zazwyczaj nie rejestrujemy świadomie.
Zdarza się jednak, że mechanizm ten bądź nie zupełnie wyłączy się po nagłym przebudzeniu, bądź włączy się zanim do końca zaśniemy. Kończyny są wówczas bezwładne, ciężkie, mięśnie szkieletowe poruszają się słabiej, odpowiednio do spłyconego oddechu we śnie co sprawia wrażenie ucisku na pierś. Stan ten utrzymuje się od kilkunastu sekund do kilku minut. Jakby tego było mało, paraliżowi często towarzyszą halucynacje będące odpowiednikiem snu nałożonego na jawę.
Halucynacje hipnagogiczne są też czasem obserwowane po przebudzeniu się nawet bez paraliżu, mogą stanowić nałożone na rzeczywistość elementy snu (kiedyś po obudzeniu się ze snu, w którym goniły mnie wilki, zobaczyłem miniaturową sylwetkę wilka przebiegającą po stole). W przypadku tych towarzyszących paraliżowi trwają dłużej a ich treść zależy głównie od luźnych skojarzeń i autosugestii. Przykładowo wrażenie bycia obserwowanym może wygenerować halucynację osoby lub nadnaturalnej istoty w pokoju, zwykle stojącej w ciemnym kącie w miejscu gdzie trudno jest jej się przyjrzeć.
Wrażenie nacisku na pierś i duszenia może przez sugestię wywołać halucynację osoby zaciskającej dłonie na szyi lub fantastycznych postaci siedzących na piersi. To wraz z poczuciem zagrożenia powoduje, że duża część przypadków jest uznawana za wynik działania ducha, demona czy czegoś podobnego.

Przykładowo:
To było jakieś 1-2 lata temu. Mieszkam na parterze, stąd w nocy nigdy nie jest u mnie idealnie ciemno, bo latarnie (i często światła z innych mieszkań) świecą mi po pokoju. Nic irytującego, czasem nawet się przydaje, jak w nocy po coś muszę wstać etc. No ale wróćmy do tematu. Spałem, była gdzieś 3-6 rano. Nagle trochę się rozbudziłem i ujrzałem że od okna (okno jest na przeciwległej ścianie, co drzwi) powoli idzie coś. To mnie zobaczyło i zaczęło biec, przesuwać się w stronę drzwi. Było czarne, trochę jakby z dymu, trochę jak zwierze, jakby włochate, wielkości niskiego człowieka. Jakby się rozpłynęło, drzwi się nie otworzyły, a mimo tego tego nie było. Strasznie się bałem, pamiętam, że jak to widziałem, to zesztywniałem i nie mogłem się nawet ruszyć lub odezwać ze strachu. To się wydarzyło tylko raz. Nie wiem, co to było, ale myślę, że nie sen, bo nigdy nie miałem snu, w którym czułbym tak silne emocje, w dodatku, jeśli miałem koszmar, to się budziłem, więc tu też bym się obudził (i pamiętał wybudzenie)[4].
Treść halucynacji jest wynikiem autosugestii i zależy od przekonań i lęków danej osoby, wśród relacji pojawiają się na przykład przypadki widzenia w tym stanie włamywaczy, demonów, aniołów, czarownic czy psów siedzących na piersi.
--------
[1]  http://www.paranormalne.pl/topic/12219-rozbity-talerz/
[2] http://www.fizycy.fora.pl/dla-gosci,12/szklo-samo-peka-prosba-o-wyjasnienie,193.html
[3] http://www.glassonweb.com/articles/article/96/
[4]  http://www.paranormalne.pl/topic/31841-czarne-stworzenie/?p=518255

czwartek, 10 grudnia 2015

1881 - Panika w kościele w Przasnyszu

8 Grudnia roku 1881 nastąpił niezwykle tragiczny pożar Ringtheater w Wiedniu, gdzie podczas przedstawienia "opowieści Hoffmana" od lampy gazowej zapaliły się dekoracje na scenie. Początkowo widzowie sądzili, że to efekty specjalne ale gdy zakręcono gaz i na sali zgasło światło, wśród oglądających powstała panika. Wyjścia ewakuacyjne z sali były zbyt wąskie aby pomieścić taki tłum, stąd też szybko zablokowały się ciałami zadeptanych. W pożarze zginęło ponad 400 osób co pozostaje jedną z najgorszych takich katastrof w Europie.*

Co ciekawe, tego samego dnia w zupełnie innym miejscu bo w Polsce miał miejsce wypadek w pewnym stopniu podobny, acz na znacznie mniejszą skalę:

Wypadek w Przasnyszu. Tegoż samego 
dnia, co owe nieszczęście w Wiedniu, przytrafił 
się nieco podobny choć nie kosztujący tyle ofiar 
wypadek w kraju naszym, w Przasnyszu, mieście 
powiatowém gubernji Płockiéj. Tu miejscem wy- 
padku był kościół po-bernardyński, w którym 8 
grudnia, jako w dzień Niepokalanego Poczęcia 
Najświętszej Panny, od bywał się odpust. Z miasta 
i ze wsi zeszło się do kościoła takie mnóstwo lu- 
du, że nietylko kościół ale i cmentarz był napeł- 
niony modlącymi się. Wtém o godzinie 12-téj, 
kiedy procesja wróciła z cmentarza do kościoła, 
któś krzyknął, że się pali. Przyczyna tego krzy- 
ku nie wiadoma napewno, bo pożaru żadnego nie 
było; wszyscy jednak w tłumie tak się przelękli, 
że z krzykiem przeraźliwym rzucili się nagle do 
drzwi. We drzwiach taki tłok się zrobił, że 
wiele osób zaczęło się dusić i padało bez du- 
cha, a inni z bólu, czując, że im się kości łamią, 
jęczeć poczęli. Popłoch trwał aż przez dwie go- 
dżiny. Dużo ludzi szczególniéj z pomiędzy wło- 
ścian zostało pokaleczonych lub poprzydusza- 
nych tak, że trzeba ich było pokłaść w szpitalu, a 
gdy tam miejsca zabrakło, poprzyjmowali ich do 
swych domów obywatele miasta. — Wieczorem od- 
było się w tymże kościele nabożeństwo dziękczyn- 
ne, że Bóg uchronił lud od gorszych jeszcze na- 
stępstw. [1]
Panika prawdopodobnie zaczęła się od zapalenia od świecy chustki na głowie jednej z modlących się kobiet. W wyniku stratowania zginęło 8 osób, kilkadziesiąt zostało ciężko rannych, w tłoku połamane zostały ławki i sprzęty.[2] Niespełna trzy tygodnie później znacznie tragiczniejsza panika powstała w kościele Świętego Krzyża w Warszawie, co opisywałem w zeszłym roku.

Znalazłem wzmianki o kilku podobnych zdarzeniach. W 1815 w Izbicy podczas nabożeństwa zapaliły się firanki koło ołtarza, co wywołało przerażenie wiernych. Rzucono się do drzwi wyjściowych, te jednak otwierały się do środka, dlatego nacisk tłumu je zamknął. Po kilku minutach ugaszono firany, jednak w ścisku zginęło 10 osób a kilkadziesiąt zostało rannych. Podobny wypadek miał mieć miejsce niedługo potem w Gidlach, gdzie firanki zapaliły się w święto św. Stanisława a panika wywołała kilka ofiar śmiertelnych. Artykuł wspomina też o panice w Jeżewie koło Rawy wywołanej zapaleniem się chustki. [3]
---------
* Różne źródła podają różne liczby ofiar aż do 850, ale te niemieckojęzyczne najczęściej podają 387 lub 460. Drugim najtragiczniejszym jest zapewne pożar cyrku w Berdyczowie w roku 1883, gdzie zginęło też ponad 400 osób. Trzecim będzie zapewne pożar centrum handlowego L'innovation w Brukseli w roku 1967 gdzie zginęło 360 osób.

 [1] Gazeta Świąteczna nr. 51 1881 EBUW
 [2] Goniec Wielkopolski 16 grudnia 1881 WBC
[3] Gazeta Warszawska 20 stycznia 1882 EBUW

Post scriptum: tak się złożyło że to 200 opublikowany wpis na blogu.

wtorek, 3 listopada 2015

Żona pastora


Czytałem sobie nie tak dawno "Morderstwo na plebanii" Agathy Christie i na samym początku zwrócił moją uwagę pewien szczegół, który należałoby chyba wyjaśnić czytelnikowi.

Narratorem kryminału jest pastor mieszkający w Angielskiej wsi St. Mary Mead, jego dobroduszne w sumie podejście do ludzi, oraz słowne gierki z żoną stanowią główne atuty tej książki. W pierwszym rozdziale dowiadujemy się, że żona pastora nazywa się Gryzelda, co stanowi bardzo odpowiednie imię, lecz zarazem brew temu imieniu Gryzelda nie była żoną uległą i spokojną...
A czemu by miała? Aby się tego dowiedzieć, trzeba cofnąć się do średniowiecza, bo aż tam zaczynają się korzenie tego zjawiska kulturowego, do którego Christie się odwołała. Sam bym się tego nie domyślił, gdyby nie to że kiedyś przeczytałem cały Dekameron, mając z tego wielką uciechę.

Po 99 pociesznych opowieściach Boccacio serwuje nam osobliwość - opowieść, zdającą się być kontrastem wobec poprzednio znanych. W tej opowieści szlachcic, niechętny żenić się, zostaje w końcu namówiony do ożenku. Aby nie cackać się za bardzo z poszukiwaniami, bierze za żonę urodziwą, ale w sumie prostą chłopkę Gryzeldę, córkę owczarza, która od razu się w nim zakochuje i przysięga mu miłość i wierność. Jednakowoż szlachcic zaczyna powątpiewać w to, czy żona okaże się na prawdę tak idealna i usłużna, jak teoretycznie, zgodne z zasadami i normami ówczesnej Europy, być powinna. Poddaje ją przeto próbom, ciężkim i wymagającym, które żona znosi milcząco, bez porywów, zgadzając się w pełni z wolą męża.
Najpierw twierdząc, że poddani są niezadowoleni z tego, że urodziła mu córkę, odbiera ją matce ogłaszając że chce ją zabić, na co matka posłusznie się godzi. Potem podobnie czyni z synem, na co matka posłusznie się godzi. Następnie oświadcza jej, że sprzykrzyło mu się małżeństwo, i że dostał od papieża dyspensę, i teraz weźmie sobie drugą żonę, piękniejszą i wyższego stanu.
Gryzelda godzi się na to i posłusznie wraca do domu ojca, paść owce. Na koniec były mąż zaprasza Gryzeldę na wesele, ale jako służącą i usługującą. Gryzelda godzi się na to, w niczym nie zdradzając negatywnych uczuć i wreszcie witając nową żonę i życząc udanego małżeństwa.
Tu mąż ujawnia wreszcie, że to wszystko były próby, jej dzieci żyją i oto tutaj są na sali, dyspensy nie dostał i w ogóle wita ją tutaj u swego boku.

Anormalne zachowanie żony, będącej chyba nie żywą osobą a inkarnacją czystej wierności małżeńskiej, zwracało uwagę przez wieki. Petrarka uznał Gryzeldę za idealną żonę i przetłumaczył tą opowieść na łacinę aż wreszcie pod koniec wieku Chaucer streszcza ją w swych słynnych "Opowieściach Kanterberyjskich" stanowiących absolutny klasyk angielskiej literatury.
W kolejnych wiekach historię Gryzeldy podejmowali inni angielscy pisarze. Kwestia niejasnego znaczenia umieszczenia tej opowieści na końcu tak lekkiego zbioru nowel, oceny patologicznej wierności bohaterki, czy stawianie jej za przykład sprawiły, że przez kilka stuleci była to najbardziej znana nowela Dekameronu. I być może byłaby dziś omawiana jako lektura szkolna, gdyby nie Paul Heyse i jego Teoria Sokoła, który dla podbudowania swych rozważań wybrał najnudniejszą, najmniej pocieszną i najmniej pieprzną opowieść, która dziś jest tylko z tego powodu najbardziej znaną i najczęściej omawianą*.

Wobec takiej tradycji kojarzenia imienia, Pastor całkiem słusznie zauważył, że dla żony kogoś takiego jak on, imię Gryzelda bardzo pasuje, choć może nie specjalnie zgadza się z charakterem.
Swoją drogą, w Polsce "Gryzelda" kojarzy się niemile - choć w sumie każdy przyzna że to głupie, ale podobne brzmienie sprawia, że Gryzelda kojarzy się z gryzieniem. Jeśli weźmiecie pierwszą z brzegu Księgę Znaczenia Imion, dowiecie się że Gryzelda jest zgryźliwa, niemiła, irytująca i jeszcze kilka synonimów, dowodzących jak bezwartościowe są takie publikacje.


------
*Tego typu przypadki, gdy literaturoznawcy najwięcej uwagi przywiązują do utworów, omówionych już przez innych, to jest pewne dzieła stają się znane, bo są omawiane, nazywam na własny użytek Efektem Sokoła.

[Artykuł jest w zasadzie przeniesieniem posta z Biblionetki, który uznałem za wartościowy:
 http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=924046 ]

poniedziałek, 26 października 2015

Efekt autokinetyczny

W ciepły letni wieczór wychodzisz na spacer i stając w miejscu, do którego nie sięgają latarnie, zadzierasz głowę wysoko by spojrzeć na gwiazdy. Gdzieś tam wysoko, jaśniejsza od pozostałych, lśni wyraźnie jedna duża gwiazda. Zaraz... Czy na pewno gwiazda?
Mrugający świetlny punkcik szybko porusza się na wszystkie strony, jakby był plamką laserowego rzutnika, skierowanego na nieodległy sufit przez drżącą dłoń. Więc może samolot? Lampion? Ale nie. Punkt poza tym, że drga, w zasadzie nie przesuwa się. Prócz tych drobnych oscylacji tkwi w zasadzie w tym samym miejscu. I wtedy może przyjść ci do głowy, że może to jednak gwiazda a jej ruch to jakieś dziwne, niewytłumaczalne złudzenie...

 A i owszem. To po prostu efekt autokinetyczny.


Nasz wzrok jest zmysłem niedoskonałym. Organy wzrokowe posiadają pewne wady, które z reguły doskonale ukrywają się przed naszą świadomością czy to za sprawą przyzwyczajenia się do nich, to to z powodu szybkiej, automatycznej korekty dokonywanej przez mózg zanim obraz finalny dotrze do naszej świadomości. Nie dostrzegamy cienia, jaki rzucają na siatkówkę krwinki w naczyniach włosowatych, z powodu automatycznego rozjaśnienia obrazu w tym miejscu i jedynie czasem pojawienie się w tych naczynkach krwinki białej skutkuje pojawieniem się na jasnym, równomiernym tle niebieskiego, ruchomego punkcika.[1]
 Nie dostrzegamy, że obszar pola widzenia pokrywający się ze ślepą plamką nie odbiera obrazu, mózg bowiem zakrywa go "maską" będącą przedłużeniem kolorów i kształtów wokół tego miejsca, i tylko czasem trafi się, że patrząc na odległe latarnie, po spojrzeniu na jedną słabo widzimy druga.[2] Nie uświadamiamy sobie także, że obszar w którym widzimy obraz na prawdę ostro, zajmuje tylko 2 stopnie kątowe pośrodku obserwowanej przestrzeni, i dopiero gdy zatrzymamy wzrok na jakimś słowie z tekstu, zauważymy że słowa po bokach nie są widoczne już tak wyraźnie.

Nasz wzrok szybko przemiata przestrzeń tym punktem z obszarem ostrego widzenia a my zapamiętujemy złożenie kolejnych spojrzeń jako równo ostry obraz. Te szybkie ruchy oka są zresztą potrzebne do tego aby lepiej dostrzegać obiekty poza obszarem widzenia ostrego, zapobiegając lokalnemu zmęczeniu receptorów,prowadzącego do zmian koloru lub kształtu. W przeciwnym razie następować będzie iluzja taka jak na poniższym gifie - gdy skupimy wzrok nieruchomo na krzyżyku pośrodku, zobaczymy że w miejscu gdzie zgasła różowa kropka, pojawia się zielona, mimo że jej tam nie ma:

Postępujące dalej zmęczenie receptorów powoduje wygaszanie kolorów, aż zaczniemy dostrzegać tylko przeskakującą zieloną kropkę powidoku. Wystarczy jednak przesunąć punkt patrzenia, a obraz wraca do normy.

Z ruchami gałek ocznych wiąże się inne ciekawe złudzenie, czyli właśnie wspomniany na początku efekt autokinetyczny. W ciemnym pokoju, bądź nocą gdy patrzymy na ciemne niebo, jasne punkty wydają się wykonywać drobne, szybkie ruchy, mimo że pozostają nieruchome. W takich sytuacjach mimowolne drgania gałek oczu, związane bądź z błądzeniem wzroku, bądź ze zmęczeniem mięśni oka, mogą nie zostać zarejestrowane przez mózg. Brak punktów odniesienia w pobliżu obiektu powoduje wówczas, iż mózg bierze ruch obrazu rzutowanego na siatkówkę za ruch własny tego obiektu.
Złudzenie jako pierwszy opisał Aleksander von Humboldt w 1799 roku, który jednak sądził, że to zmiana położenia obrazu gwiazdy związana z zaburzeniami atmosfery, dopiero w XIX wieku wykazano, że jest to zjawisko subiektywne.

Wielkość tych drgań i ich częstotliwość są dla różnych obserwatorów różne, co nie dziwi, skoro efekt jest wywołany przez mechanizm fizjologiczny a każdy ma nieco inny organizm. Zarazem jednak jest to efekt podatny na sugestię. Wykorzystał to psycholog Sherif który w 1935 roku przeprowadził eksperyment badający konformizm w grupie. Wybrał grupę ochotników i umieścił ich w zamienionym pokoju, gdzie na ekran rzutnika padała nieruchoma plamka światła. Początkowo mieli oni indywidualnie ocenić jak duże odchylenia wykazuje plamka, i były to wyniki bardzo rozbieżne, od 10 do 80 centymetrów. Następnie umieścił w tym pokoju całą grupę i uczestnicy mieli oceniać jak bardzo odchyla się plamka. Słysząc odpowiedzi poprzedników, następni uczestnicy sami nie będąc pewni korygowali oceny tak aby zbliżyły się do tego co już słyszeli. W licznej grupie szacunki szybko uśredniały się a końcowe oceny wykazywały małą rozbieżność.
W sytuacji niejednoznacznej mamy więc skłonność upodabniać swoje oceny i decyzje do zachowań grupy,

Efekt autokinetyczny jest najsilniejszy gdy patrzymy na obiekty w pobliżu zenitu, wówczas horyzont znajduje się na peryferiach pola widzenia a nieświadome zachwianie się może skutkować złudzeniem całkiem sporego przesunięcia. Obserwowałem to często latem z gwiazdą Wegą, która jest widoczna w pewnych godzinach blisko zenitu, a zimą z Kapellą. Podobny efekt występuje też dla obiektów poruszających się, jak satelity czy samoloty, wtedy może powstać wrażenie szybkich ruchów na boki, bądź ruchu zygzakiem.

Złudzenie to ma znaczenie dla pilotów, zwłaszcza tych starających się utrzymać równy szyk, może bowiem doprowadzać bądź do wrażenia, że maszyny obok wykonują nagły skręt, bądź że samolot nie leci równo choć tego nie czuć. W kontekście paranormalnym, wrażenie szybkich, nienaturalnych ruchów obiektów może spowodować, iż naturalny obiekt zostanie zgłoszony jako Ufo, bowiem zdaniem świadka ruszał się jak jakaś maszyna. W ten sposób jako statki kosmitów zgłaszane są jasne planety, najjaśniejsze gwiazdy, satelity i samoloty. I dlatego warto mieć ten efekt na uwadze oceniając relacje.  Bo jeśli obiekt wyglądał jak chiński lampion, ale zdaniem świadka poruszał się zygzakiem, to w pewnym warunkach oświetlenia to świadek może się mylić.
------
*  https://en.wikipedia.org/wiki/Autokinetic_effect

[1]  https://en.wikipedia.org/wiki/Blue_field_entoptic_phenomenon
[2] https://pl.wikipedia.org/wiki/Plamka_%C5%9Blepa

sobota, 17 października 2015

Zadeptanie

Co jakiś czas słyszymy o podobnych do siebie tragediach, kiedy to tłum ludzi stratował wiele osób, zwykle media piszą wtedy o "masowej panice". I być może zastanawia nas wówczas jako to możliwe, że duże zbiorowisko całkiem przeciętnych ludzi może zamienić się w żywy walec drogowy pod wpływem nieraz drobnego, nieznaczącego impulsu.
Otóż warto uświadomić sobie, że wiele z tych przypadków nie miało nic wspólnego z histerią czy paniką. Wszystko odbywało się spokojnie aż do momentu gdy ludzie uświadomili sobie, że nie mają jak się ruszyć. I cofnąć.

Do stratowania w tłumie dochodzi w sytuacji gdy złożą się pewne podstawowe czynniki - tłum osiągnie nadmierne zagęszczenie, utrudniające swobodne poruszanie się i zmianę kierunku przez poszczególnych ludzi; swobodny ruch tłumu zostanie zaburzony lub zatrzymany, bądź też poszczególne osoby nie są w stanie iść; wielkość tłumu lub warunki ruchu uniemożliwiają przekazanie informacji o zatrzymaniu ruchu; osoby z tyłu napierają bez opamiętania, z powodu strachu bądź realnego zagrożenia.
Ograniczenie swobody i pola widzenia powodują, że wśród ludzi zaczynają się pojawiać pewne zachowania stadne. Mówi się w takich sytuacjach o psychologii tłumu. Ludzie ograniczeni tłumem zaczynają nabierać skłonności do przejmowania zachowań innych. Niepewność co do dalszego postępowania i rozkład odpowiedzialności powodują, że sugerują się zachowaniami ludzi dookoła. W tłumie może rozprzestrzeniać się histeria i strach, ale też religijne uniesienie czy rozbawienie.  W efekcie tych wszystkich zjawisk tłum może zacząć zachowywać się jak jedna całość - jeśli jakiś czynnik spowoduje, że odpowiednio duża część osób ruszy w jedną stronę, to ruszy tam też cały tłum.
W takiej sytuacji każdy kto upadnie, nie będzie z powodu zagęszczenia w stanie powstać, jeśli zaś ludzie za nim  nie będą mogli zatrzymać się lub go ominąć, to zostanie zadeptany. Przyczyną śmierci są wówczas głównie obrażenia narządów wewnętrznych, urazy głowy, czasem rany spowodowane przez obcasy butów. W przypadku zatamowania ruchu tłumu, napór osób z tyłu może doprowadzać do powstania dużego ciśnienia działającego na ludzi na przedzie, wywołując śmierć w wyniku obrażeń klatki piersiowej lub zamartwicy związanej z niemożliwością wzięcia wdechu.
Przyczyny natomiast dla których doszło do złożenia tych czynników mogą być bardzo różne i niekoniecznie musi być to niekontrolowana panika.

Tylko jedna droga ucieczki
Najgroźniejszymi sytuacjami w których następują zadeptania są te, gdy tłum ucieka przed zagrożeniem mając ograniczoną liczbę zbyt wąskich dróg. Wówczas bowiem ofiarami stać się mogą nie tylko ci, których podeptano w głównym wyjściu, ale też ci którzy nie mogą uciec z powodu zablokowania wyjść przez skłębionych poprzewracanych.
Właśnie to było głównym czynnikiem wpływającym na liczbę ofiar pożaru kościoła Jezuitów w Santiago w Chile do którego doszło 8 grudnia 1863 roku. Pożar rozpoczęty od podpalenia papierowych ozdób od płomienia gazowej lampy szybko rozprzestrzenił się na zasłony i drewniany dach. Wierni w wypełnionym kościele rzucili się oczywiście do ucieczki i do najbliższych wyjść, jak się jednak okazało otwarte były tylko główne drzwi. Po kilkunastu minutach w wejściu utworzyła się wysoka masa poprzewracanych, zgniecionych ludzi, całkowicie blokująca wyjście. Wkrótce pożar objął cały budynek, a na koniec do środka nawy wpadł płonący dach i dzwonnica. Szacuje się że zginęło wtedy między 2 a 3 tysiące ludzi.
Podobny charakter miał pożar teatru w Wiedniu w roku 1881, kiedy to dużą część spośród 384 ofiar stanowili ludzie zadeptani na wąskich schodach. Identyczny przebieg miał też pożar Iroquois Theatre w Chicago w 1903 roku, gdzie wiele osób zginęło na głównych schodach oraz na nie dokończonych schodach ewakuacyjnych. W Polsce z taką sytuacją mieliśmy do czynienia podczas pożaru w hali Stoczni Gdańskiej w 1994 roku, gdzie dużo osób zostało rannych z powodu podeptania w wąskim wyjściu.

W pewnym stopniu odwrotna sytuacja miała miejsce w 1941 w chińskim mieście Chongquing, gdzie w czasie nalotu bombowego duża ilość osób usiłowała schronić się w podziemnym tunelu. W wyniku stratowania na stromych schodach i na ulicy prowadzącej do schronu zginąć mogło nawet 4 tysiące osób.

Tego rodzaju wypadki wymusiły zmiany w zakresie bezpieczeństwa i architektury. Przepisy pożarowe nakazujące aby w budynkach drzwi zewnętrzne stanowiące wyjścia ewakuacyjne otwierały się na zewnątrz wynikają właśnie stąd, iż w wielu katastrofach drzwi otwierane do środka były przymykane przez uciekających. Konieczność dobrego oznakowania dróg ewakuacyjnych wynika stąd, że w razie potrzeby ewakuacji ludzie zazwyczaj podążają w stronę głównego wejścia, które jednak nie musi być jedynym wyjściem; oznakowanie wszystkich dróg powoduje więc rozdzielenie i rozładowanie tłumu.

Na samym początku ktoś się przewrócił
Tragedia na stacji metra w Mińsku w Białorusi, do której doszło w 1995 roku jest przykładem sytuacji gdy tłum nie uciekał przed zagrożeniem a powodem tragedii było przewrócenie się na siebie wielu osób. Ludzie biorący udział w koncercie rockowym chcieli po prostu schronić się przed burzą. Duża ilość osób, szacowana na nawet dwa tysiące, schodziła schodami prowadzącymi do stacji Niemliha. Z powodu deszczu stopnie były śliskie i gdzieś na samym dole ktoś przewrócił się. Na tą osobę przewracały się kolejne nadchodzące z góry na które naciskały następne i zanim zorientowano się w sytuacji na dolnym odcinku schodów znalazło się kłębowisko poprzewracanych sięgające aż do sufitu korytarza. Skutki takiej wydawałoby się banalnej sytuacji były tragiczne - w ścisku zginęło 56 osób. Wiele osób miało rany od kobiecych obcasów.

Bardzo podobny przebieg miała katastrofa w Victoria Hall w Wielkiej Brytanii w 1883 roku. Po koncercie dla dzieci na dużej sali koncertowej ogłoszono, że część z nich dostanie upominki. Należało zgłosić się z biletem do sali za halą a ci, którzy mieli na biletach pewne wylosowane wcześniej numery dostaną prezenty. Przy czym nie podano o które numery chodziło, dlatego do sali z upominkami ruszyły niemal wszystkie.
Droga do sali prowadziła w dół po schodach do podestu, skąd wychodziło się do sali przez drzwi zablokowane w takiej pozycji, że przez szczelinę dzieci mogły przechodzić pojedynczo. Drzwi te dodatkowo otwierały się w stronę schodów, więc nie mogły być szerzej otworzone. Miało to na celu ułatwienie sprawdzenia biletów. Gdy około tysiąca widzów ruszyło w tę stronę, z powodu wspomnianego ograniczenia wyjścia zablokowanymi drzwiami, na korytarzyku ze schodami zrobiło się niezwykle tłoczno. W pewnym momencie ktoś stojący na szczycie schodów potknął się i wszyscy poprzewracali się jak kostki domina, przygniatając tych zgromadzonych na podeście. Nim udało się rozładować tłum, wyciągając dzieci od góry lub przez zablokowane drzwi, z powodu uduszenia zmarło 183 dzieci w wieku od 3 do 14 lat.

Gdy gęstość tłumu przekracza 4-6 osób na metr kwadratowy, możliwy jest mechanizm podobny do reakcji łańcuchowej - losowe osoby przewracające się na inne mogą spowodować przewrócenie się całego sektora. W tej sytuacji na osoby na krawędzi tego obszaru działa nacisk ze strony pozostałych zaś brak go od strony przewróconej grupy. W efekcie ludzie ci mogą być wpychani na leżących i zaczynają po nich deptać.

Tłum napiera na tłum
Inną sytuacją jest przypadek gdy tłum ruszający przejściem napiera na tłum ludzi zgromadzonych w jakimś miejscu i nie mogących ruszyć dalej. Może też być, że w jednym miejscu zderzają się dwa strumienie ludzi napływające z różnych stron. Przykładem tej pierwszej sytuacji była katastrofa na Hillsborough w 1989 roku, kiedy to w wyniku błędnego pokierowania ludźmi, dużą grupę kibiców spóźnionych na mecz pokierowano długim korytarzem na całkowicie napełniony sektor. Osoby które wyszły na sektor, po zorientowaniu się, że nie ma gdzie stać nie mogły się cofnąć, bo z tyłu nadchodziły osoby jeszcze nie zorientowane. Gdy znów te osoby wyszły na przepełniony sektor, też nie mogły się cofnąć, napierane przez osoby z tyłu. W ciągu kilkunastu minut na sektorze znalazło się tak wiele osób, że można było tylko stać, a ci na samym dole zostali przyparci do ogrodzenia. 96 osób zginęło w wyniku przygniecenia i uduszenia.

Taką też przyczynę miała katastrofa na Love Parade w Duisburgu. Organizator popełnił podstawowy błąd podczas planowania, gdyż teren na którym odbywała się wielka impreza, mieszcząca setki tysięcy ludzi, wiodło tylko jedno wejście, będące też wyjściem. Był to tunel pieszy, dość szeroki i wydawałoby się, że wystarczający dla sprawnego przemieszczenia wszystkich uczestników. Okazał się jednak niewystarczający gdy w tym samym czasie kilkutysięczna grupa chciała wyjść z koncertu a inna wejść. Dwa przeciwbieżne strumienie zatrzymały się gdy ścisk osiągnął zbyt duże natężenie. Jednak z obu stron napływały nowe grupy osób, nie wiedzących, że nie ma przejścia. Zanim służby porządkowe zareagowały zawracając wchodzących do tunelu, ścisk stał się tak wielki że 21 osób zmarło wskutek uduszenia.

W czasie późniejszych analiz fizyk Dirk Helbing wykazał, iż najprawdopodobniej zaszło tu zjawisko "zaburzeń tłumu" (crowd turbulence)  związane z tym, że duża ilość osób w odpowiednim zagęszczeniu zachowuje się jak cząsteczki płynu, a więc wykazują małą "ściśliwość" mimo pewnej możliwości ruchu, zwykle w jedną stronę. W takiej sytuacji dochodzi do przenoszenia oddziaływań i kumulowania się małych popchnięć. Fale rozchodzącego się nacisku silnie oddziałują na osoby na samym końcu lub przy twardych przeszkodach. W efekcie do ciężkich obrażeń może dojść nawet bez deptania.[1]

Podobna wydaje się tegoroczna panika w Minie w Arabii Saudyjskiej.
 Jednym z religijnych nakazów Islamu jest obowiązek uczestniczenia przynajmniej raz w życiu w pielgrzymce do Mekki. W zasadzie można ją odbyć indywidualnie w dowolnym terminie, jednak przyjęło się, że ważniejszą jej formą jest Hadżdż odbywany w ciągu kilku dni w pewnym ruchomym okresie. To czasowe ograniczenie wraz z dużą ilością wyznawców i coraz bardziej ułatwionym dojazdem skutkuje tym, że w pielgrzymce biorą udział miliony ludzi na raz.
Pielgrzymka ma kilka charakterystycznych punktów, które należy odwiedzić zanim dotrze się do Wielkiego Meczetu i które stają się niebezpiecznymi "wąskimi gardłami" Za najbardziej niebezpieczne miejsce uważana jest Mina, gdzie odbywa się rytuał "kamienowania szatana". Wierni rzucają kamykami w stronę kamiennej steli aby w ten symboliczny sposób pokazać, że wyrzekają się grzechu. Oznacza to, że do miejsca kamienowania podąża strumień ludzi, z których do pewien czas pewna grupa musi się zatrzymywać przy steli. Ludzie z tyłu powinni poczekać aż tamci odejdą, lecz bywa, że przy zbytnim zagęszczeniu tłumu różne grupy napierają na siebie, co już nie raz było powodem tragedii. Zarządzający tym miejscem stopniowo powiększali stele a nawet zbudowali kilkupiętrowy most, aby rozdzielić strumień ludzi na poziomy, to jednak wiele nie pomogło.
W 1994 roku w ścisku przy steli zginęło 270 osób, w 1998 roku 118, w 2004 roku ścisk powstał na jednym z pięter mostu powodując śmierć 250 osób; w 2006 roku ścisk pojawił się na zewnątrz przed wejściem na most gdzie zginęło 346 osób. Najgorsza taka tragedia miała natomiast miejsce w tunelu pieszym prowadzącym z Miny do Mekki, gdzie w 1990 roku zadeptanych było 1400 osób.

W tym roku ścisk pojawił się na terenie miasteczka namiotów w których tradycyjnie mieszkają pielgrzymi. Kolumna ludzi wracających z mostu przeplatała się na skrzyżowaniu z ludźmi którzy właśnie dojechali. Prawdopodobnie podczas przejazdu eskortowanego samochodu z jakąś ważną osobistością ludzie musieli zatrzymać się na skrzyżowaniu. Ci którzy jeszcze nie dotarli do tego miejsca nic nie wiedzieli, w efekcie z dwóch stron na skrzyżowanie wychodziły setki ludzi. Nie można było zejść na bok, bo sektory namiotów były otoczone murami. Szybko nacisk tłumu stał się tak duży, że ludzie mdleli i padali na ziemię. Zanim udało się ewakuować stamtąd tłum szacowany na kilkanaście tysięcy, wiele osób zmarło, w części z powodu przegrzania związanego z upałem. Liczba ofiar, mimo upływu czasu, nie jest jasna - początkowe relacje mówiły o 800 ofiarach śmiertelnych, wiele osób było jednak w tym momencie zaginionych. Obecnie Saudyjczycy oskarżani są o ukrywanie rozmiaru tragedii zaś nieoficjalne ustalenia dziennikarzy mówią o nawet 1800 ofiarach.

Pewne podobieństwo ma też tragedia na Chodynce w Moskwie w 1896 roku, w czasie koronacji cara Mikołaja II. Ludziom zgromadzonym na błoniach oznajmiono, że rano zostaną im wydane upominki żywnościowe. Warto pamiętać że w tym czasie sytuacja gospodarcza w Rosji była kiepska, biedniejsi ludzie z prowincji głodowali. Dlatego gdy nad ranem otworzono stragany w tą stronę rzuciła się duża część spośród ponad 400 tysięcy zgromadzonych. Niektórzy potykali się a po nich przebiegali inni. Gdy podarki skończyły się a tłum się odsunął, znaleziono ciała ponad 1300 zadeptanych.

Fałszywy alarm i popłoch
Oczywiście są też zdarzenia klasycznej paniki, gdzie jakiś nieznaczący czynnik powoduje przestrach, skłaniający ludzi do tłoczenia się bez opamiętania i sprawdzania, czy coś rzeczywiście miało miejsce. Tak było przecież w omawianym kiedyś na blogu przypadku paniki w kościele św. Krzyża w Warszawie w 1881 roku, kiedy to w czasie wigilijnej mszy prośby o wodę dla omdlałej uznano za wołanie o wodę do pożaru. Wtedy wśród ludzi poprzewracanych na schodach z górnego poziomu zginęło 40 osób.
W 2004 roku w Bagdadzie plotka o tym, że ktoś w tłumie tysięcy pielgrzymów ma bombę, wywołała panikę na moście al-Aaimmah gdzie wskutek zamkniętego przejście na jednym z końców powstał ogromny ścisk. Bariery mostu pękły i wiele osób wpadło do rzeki. W wyniku uduszenia ub utonięcia zginęło 960 osób.
W 2004 roku w świątyni Naina Devi w Indiach, podczas ulewnego deszczu upadła osłona przeciwdeszczowa. Ktoś wśród pielgrzymów zgromadzonych z okazji hinduistycznego święta uznał to za wynik osuwiska. Jego okrzyk wywołał ucieczkę po śliskiej, brukowanej uliczce, a w wyniku poprzewracania się uciekających 140 osób zostało zadeptanych.

Konstrukcja nie wytrzymała
Czasem główną przyczyną zgonów i obrażeń nie jest sam tłum, tylko załamanie jakiejś konstrukcji, poddanej nadmiernemu naciskowi. Tak było w przypadku katastrofy na stadionie w Heysel w Belgii w 1985 roku gdzie kibice jednej drużyny wdarli się na sektor fanów przeciwników. Pod naciskiem uciekających przewrócił się mur oddzielający różne części stadionu i to on był główną przyczyną śmierci 39 osób.
Podobnie rzecz się miała z mało u nas znaną katastrofą w synagodze w Ostrowie Wielkopolskim w 1872 roku. Podczas nabożeństwa zgasły gazowe lampy na galerii na której modliły się kobiety. Przestraszone zbiegły na parter w takiej ilości, że załamały się drewniane schody. Spośród kilkudziesięciu osób które z wysokości jednego piętra spadły na ziemię, zginęło 19 w tym chrześcijańska służąca.

Podsumowanie
Jak widać w wielu podanych wyżej przykładach, panika nie miała zbyt wiele wspólnego z powstaniem niebezpiecznego ścisku, dlatego nagminne używanie tego zwrotu przez media jest niewłaściwe

Profesor Keith Still zajmująca się badaniem zachowań mas ludzi twierdzi wręcz "Ludzie nie giną bo spanikowali, oni panikują bo zaczęli umierać". I o chyba będzie najlepsze podsumowanie.

Polecam jeszcze na koniec dość dobry artykuł na temat zachowań tłumów:
http://www.theguardian.com/world/2015/oct/03/hajj-crush-how-crowd-disasters-happen-and-how-they-can-be-avoided
---------
[1] http://www.citylab.com/crime/2012/07/physics-explain-deadly-crowd-disasters/2550/

wtorek, 15 września 2015

1886 - Trąba powietrzna w Poznaniu

Dość szczególne zjawisko meteorologiczne nastraszyło miłośników kąpieli 129 lat temu:

Trąba powietrzna w Poznaniu.
Czytamy w „Dzień. Pozn.": D. 13 b. m. mniej więcej o godzinie pół do 1-szej w południe, kilka osób kąpiących się w Warcie na Bociance pod Poznaniem było świadkiem zajmującej sceny wodnej.
Ci co byli przeszli na drugi brzeg rzeki, zauważyli naraz jakiś szum w powietrzu, jakoby płatki spalonego papieru, które następnie spadały na rzekę. Ponieważ to było w pobliżu pierwszej cegielni w Starołęce, przeto sądzono, że w czeluści jej komina zapaliły się sadze, a ztąd ten szum i spadanie jakoby spalenizny.
Naraz zaczęły trzeszczeć i jakoby łamać się witki nadbrzeżne i w tejże chwili zaszumiało na rzece, a woda rzeki zasyczała głośno. jakby ją lano na gorące żelazo, pieniąc się lekko i pryskając wysoko w górę na dwadzieścia łokci deszczem i parą wody rzeki i spadając rzęsistemi kroplami to prostopadle, o ile środkiem prądu, to na obie strony, o ile z boku jego. Był to prąd idącej tamtędy trąby powietrznej, posuwającej się szybko w kierunku z
południa - wschodu na północ-zachód, mniej więcej jakoby od bieguna do bieguna i idącej szlakiem na sześć łokci szerokości. Trąba przerżnęła rzekę Wartę na Bociance tuż poniżej komina pierwszej cegielni. Cale zjawisko uważane z tego miejsca było dziełem najwięcej minut 6.

[Gazeta Świąteczna Dnia 22 Września I886 r, WBC]
Bez wątpienia był to słaby wir powietrzny, który stał się widoczny tylko w kurzawie wodnej i nie zdolny był wyrządzić szkód, zatem pasowałaby dla niego najsłabsza kategoria F0. Jeśli zaś chodzi o jego naturę, to nie sądzę aby był to dust devil, bo te nie utrzymują się nad wodą tak długo (aczkolwiek zdarza się że zapędzają się nad wodę), zatem najwidoczniej poznaniacy mieli szczęście spotkać się z bardzo słabą trąbą powietrzną nie wiązaną z mezocyklonem (landspout) jakie stosunkowo często pojawiają się we wrześniu.

piątek, 4 września 2015

Chodzenie po ogniu - mistyfikacja czy prosta fizyka?

Temat chodzenia po ogniu wzbudza jak się przekonałem, sprzeczne opinie. Zasadniczo możliwość przejścia się gołą stopą po rozżarzonych węglach i nie poparzenia się, jest uważana za nieprawdopodobną. Kontakt skóry z ogniem powinien wywołać oparzenie, jak to wielu miało okazję się przekonać przypadkiem, zatem to łażenie po rozgrzebanych ogniskach wydaje się podejrzane. Jak można zaobserwować, wyjście z tego założenia prowadzi do dwóch interpretacji - albo podczas takich pokazów stosuje się triki, albo zachodzi wówczas coś niesamowitego. Co takiego? A to już zależy od oceniającego...

Cudowne energie i plazmowa otoczka
Zacznijmy od wyjaśnień fantastycznych:
Rozwijająca się od 30 lat w różnych uniwersyteckich ośrodkach badawczych na świecie bioelektronika próbuje wyjaśnić to zjawisko. Według uczonych na skórze stopy tworzy się warstwa, która z punktu widzenia bioelektroniki jest fizyczną plazmą biologiczną, tzw. bioplazmą[1]
Wiele źródeł bełkocze też coś o mocy umysłu czy sugestii, która powoduje że nie powstają oparzenia.

Robota szatana
Chodzenie po ogniu bez oparzeń to na pewno sprawka piekielnych demonów, które z ogniem mają wiele wspólnego - tak przynajmniej tłumaczą rzecz egzorcyści chrześcijańscy. Czasem tłumaczą się biblijnym zakazem "przeprowadzania przez ogień" ale główne uzasadnienie to twierdzenie "bez nadprzyrodzonych mocy to niemożliwe".[2]

Mokre stopy, efekt poduszkowca i dziwne maści
Niektórzy autorzy sięgają po inne naturalistyczne wyjaśnienia oparte o ochronną otoczkę. Stosunkowo częste jest tłumaczenie w oparciu o efekt Leidenfrosta. Gdy upuścimy kroplę wody na rozgrzaną blachę, nie wyparuje od razu, lecz będzie przez pewien czas ślizgać się po powierzchni, odpychana od bezpośredniego kontaktu warstewką pary wodnej. Podobny efekt zachodzi też dla upuszczania cieczy na suchy lód czy wkładania ręki do ciekłego azotu (próbowałem). Stąd pomysł aby tłumaczyć firewalking powstawaniem takiej warstewki w oparciu o wilgoć stopy.
Problem polega na tym, że po pierwsze pot jest wchłaniany przez popiół a po drugie powierzchnia węgielków jest trochę zbyt porowata i przy nacisku całego ciała para będzie wypychana na boki.

Świadomi tych wszystkich wad autorzy proponują niekiedy tłumaczenie oparte na mistyfikacji - że chodzący po żarze smarują stopy jakąś azbestowa maścią. Trudno jednak przypisać to samo uczestnikom rozmaitych kursów motywacyjnych, którzy wchodzą boso bez smarowania.


Więc jak?
No dobra; ponaśmiewałem się i poodrzucałem trochę teorii, nawet tych naukowo brzmiących - a jak wobec tego prosto i logicznie sam wyjaśnię?
Zapewne zdarzało się wam bawić ze świecą, przesuwając palec przez płomień i nie doznając poparzeń, a dlaczego gorący płomień nic nam nie zrobił? - bo działał za krótko. Ilość energii pochłoniętej przez powierzchniowe warstwy skóry była niewielka, za sprawą krótkiego czasu oddziaływania.
A jaki ma to związek z deptaniem po węgielkach?. No to wykonajmy drugi eksperyment, albo przypomnijmy go sobie, bowiem przeprowadzaliśmy go osobiście wiele razy wyjmując z piekarnika na przykład brytfannę z zapiekanym mięsem, oczywiście w rękawicach ale jednak mimo wszystko wkładające ręce do wnętrza rozgrzanego do 100-120 stopni. Gdyby to była woda, oparzylibyśmy się natychmiast, natomiast tu nieobjęta rękawicami skóra jakoś wytrzymuje chwilowy kontakt z gorącym powietrzem. Jaka jest tego przyczyna? - a no ilość energii cieplnej, jaką posiada powietrze w piekarniku, jest znacząco niższa od tej jaką zawiera wrząca woda czy nagrzany metal. A skoro energii jest mniej to mniejsza jej ilość będzie wchłaniana przez skórę.
Moje wyjaśnienie zagadki chodzenia po żarze to połączenie tych dwóch opisanych sytuacji - krótkiego czasu i małej ilości energii zawartej w materii mającej kontakt ze skórą. I po trosze możliwość skóry do rozprowadzania ciepła.

Właściwość mówiąca nam o ilości energii cieplnej w jakiejś substancji, to pojemność cieplna, zwykle podawana jako ilość energii w dżulach potrzebna do ogrzania kilograma substancji o jeden stopień Celsjusza. Różne substancje składają się z cząsteczek różnych rozmiarów i w różnym stopniu ograniczanych przez pozostałe, ponieważ zaś temperatura ciała jest w istocie miarą energii kinetycznej ruchów cząstek ciała, dla różnych ciał osiągnięcie tej samej temperatury wymaga dostarczenia różnej ilości energii. Co zaś za tym idzie, ilość energii możliwej do przekazania innemu ciału jest różna.
Woda ma stosunkowo wysoką jak na ciecze wartość pojemności cieplnej, wynoszącą 4,18 J/g*K. Węgiel drzewny natomiast niską, bo 1 J/g*K[3]. Czyli ma cztery razy mniej energii. Jeśli X g węgla przekaże wodzie tyle ciepła, iż jego temperatura obniży się o 4 stopnie, to woda ogrzeje się o jeden stopień.
Ponieważ w sytuacji kontaktu dwóch ciał o różnej temperaturze, energia z ciała cieplejszego wnika do chłodniejszego, pojemność cieplna wpływa na to jak dużo energii cieplnej "jest dostępne" do wymiany. 

Druga własność fizyczna to przewodnictwo cieplne, czyli skłonność do przenikania ciepła wewnątrz materiału. Gdy zaczniemy mieszać metalową łyżką gorącą herbatę, dość szybko poczujemy, że staje się coraz cieplejsza, aż wręcz parzy. W przypadku mieszadełek plastikowych trudno to natomiast zaobserwować.
Przekazywanie ciepła z jednej części przedmiotu do drugiej zachodzi z różną szybkością dla różnych materiałów. Wysoką przewodność ma miedź, bo ok. 370-400 W/mK (watów na metr długości materiału razy kelwin zmiany temperatury), nieco wyższe ma srebro, żelazo kilka razy mniejszą. Dla tworzyw sztucznych jest niska - polietylen 0,5; szkło akrylowe 0,2; styropian 0,03.
A węgiel drzewny? 0,2 W/mK. Bardzo podobną ma drewno.[4]
Z tego też powodu spokojnie możemy trzymać w dłoni kawałek węgla, którzy żarzy się z drugiej strony, bo przy takiej przewodności żar prędzej się do nas dopali niż węgiel się nagrzeje.
Dosyć niską przewodność cieplną ma też skóra, ok. 0,37. Ma to tą dobrą stronę, że ciepło nie tak szybko wnika w warstwy głębsze. Z drugiej strony w przypadku poparzeń skóra utrzymuje ciepło przez pewien czas. Zalecenia aby poparzenie polewać wodą ma na celu nie tylko zmniejszenie bólu ale też odebranie ciepła izolowanym skórą tkankom.

Trzecią wartością jaką trzeba brać pod uwagę, jest próg oparzenia. Jest to ilość energii cieplnej jaka jest potrzebna do wywołania oparzenia. Dla oparzeń pierwszego stopnia to ok. 10 J/cm2[5]. Ilość pochłoniętej energii zależy od czasu i od strumienia ciepła, a ten od przewodności i pojemności cieplnej ciała stykającego się ze skórą. 

Teraz złóżmy te trzy rzeczy do kupy - uczestnik kursu szybkim krokiem wkracza na ścieżkę wysypaną węgielkami. Gdy stopa zaczyna dotykać żaru, odbiera ciepło od zewnętrznej warstwy węgla, a woda w skórze zaczyna się ogrzewać. Ponieważ jednak węgiel ma niską przewodność cieplną, pobranie energii z głębszych warstw żarzącego się węgla następuje dość powoli. W zasadzie więc w stopę wnika ciepło pochodzące z najbardziej zewnętrznej warstwy, która za sprawą małej pojemności cieplnej nie zawiera wiele energii. We wnikaniu energii przeszkadza też mała przewodność cieplna skóry, czemu sprzyja grubsza warstwa naskórka na podeszwie stóp.
 Oczywiście gdyby stopa nadal stała na tej powierzchni, to po około sekundzie w końcu by się tej energii tyle zebrało, aby osiągnąć próg oparzenia. Jednak szybko dreptający ogniochodziarz stawia stopę na żar na znacznie krócej. Gdy podnosi stopę, ciepło z zewnętrznych warstw skóry zaczyna być rozprowadzane za sprawą krążenia krwi. Przy odpowiednio szybkim rytmie bez zatrzymywania, możliwe staje się przejście całej ścieżki bez nagromadzenia w stopach energii powyżej progu oparzenia.

I tyle. Bez żadnych cudów czy szatanów. Prawa fizyki i trochę doświadczenia.

Mimo wszystko można się jednak przy czymś takim oparzyć. Zwykle dochodzi do tego gdy jakiś węgielek dostanie się między palce i ma dłuższy kontakt. Powodem może być też ścieżka ułożona z za grubej warstwy, przez co stopa zapada się w żarze, i palce pozostają w kontakcie nieco dłużej. Także sytuacja gdy węgielek wpadnie na wierzch stopy.
Szczególnie niebezpieczna jest sytuacja gdy w żarze pojawią się części metalowe, na przykład kapsle czy gwoździe. Metale mają dużą pojemność i przewodność cieplną. W czasie kontaktu stopy z żarem będą w stanie przekazać temu miejscu wystarczająco dużo energii aby wywołać lokalne oparzenie. Niewskazana jest też wilgoć - duża ilość potu na skórze może powodować przyklejenie się węgli, a woda dobrze przekazuje ciepło. Podobnie jest w przypadku gdy rozgrzebany żar zawiera jeszcze dużo wilgotnego drewna lub rozstał rozpostarty na wilgotnej ziemi - wtedy para wodna przekazuje ciepło łatwiej.

Podobny w mechanizmie jest pokazywany przez fakirów cud płonącej kamfory, gdzie kropla płonącej cieczy może być utrzymywana w ręku za sprawą niskiej temperatury płomienia oraz szybkiego przelewania, dzięki czemu nie styka cię ciągle z tym samym kawałkiem skóry.

Niestety wobec dużej popularności chodzenia po ogniu jako elementu kursów integracyjnych czy motywacyjnych, oraz prób przeprowadzenia ich na dużej liczbie osób na raz, coraz częstsze są wypadki. W 2012 roku podczas masowego kursu Tony'ego Robbinsa podczas chodzenia po ogniu ciężko poparzyło się 21 osób.

--------
[1] http://neurolingwistyka.com/chodzenie-po-ogniu
[2] http://www.fronda.pl/a/nie-chodze-po-ogniu-poniewaz-jestem-chrzescijaninem,28802.html
[3] http://www.engineeringtoolbox.com/specific-heat-solids-d_154.html
[4] http://www.engineeringtoolbox.com/thermal-conductivity-d_429.html
[5] http://nop.ciop.pl/m6-2/m6-2_3.htm

piątek, 21 sierpnia 2015

1864 - Katastrofa promu w Czernichowie.

Jak to już kilkakrotnie pisałem, w dawnych czasach komunikacja rzeczna odgrywała w Polsce dużą rolę. Promy i barki przewoziły lokalnie znaczne ilości pasażerów. Zaś ich katastrofy pociągały liczne ofiary śmiertelne.

Opisana niżej katastrofa jest dość charakterystyczna dla tamtych czasów, wyróżnia się zaś tym, że być może jest najtragiczniejszą w Polsce.

Piszą z Krakowa 16go Sierpnia:
Wczoraj wieczór wielkie nieszczęście zdarzyło się pod Czernichowem na Wiśle. Wracające z Kalwarji Zebrzydowskiej z odpustu na Wniobowięcie, gromady pobożnych ze wsi Okręgu Krakowskiego po lewej stronie Krakowa leżących, nie zwykły iść na Kraków lecz najprostszą drogą zdążają ku Wiśle i przeprawiają się na tutejszy brzeg pod Czernichowem, gdzie stały jest przewóz.
Tak było i wczoraj; aby wielką ilość osób na raz przeprawić przez rzekę, która właśnie tego wieczora nagle wzebrała, nie użyto zwykłego promu przewozowego, mogącego ponieścić kilkadziesiąt osób, lecz krypy na którą ładuje się zwykle 600 korcy pszenicy. Na krypę tę wsiadło na prawym brzegu Wisły jakie 300 włościan obojej płci. Była to godzina 8ma wieczór.

Wioślarze niedosyć umieli oprzeć się silnemu prądowi wody, tak iż zamiast do zwykłej przystani wpadli na galar stojący na tutejszym brzegu poniżej przewozu i tak silnie weń uderzyli, iż krypa napełniona ludźmi rozbiła się. Część krypy załamała się wraz z ludźmi, a druga część poszła z wodą; za temi rozbitkami puszczono się galarem, na który prawie wszystkich wyratowano, lecz z tych co wpadli do Wisły zaraz po przełamaniu się krypy, część tylko zdołała się ocalić lub ocaloną została.

Ile osób utonęło, tego jeszcze wiedzieć nie można; w miejscu utrzymują, że najmniej 100 osób jeśli nie więcej.

[Kurjer Warszawski nr. 189 19 lipca 1864, EBUW]
Zbyt wielu szczegółów nie udało mi się ustalić. Krakowski Czas dwa dni po katastrofie podawał informację, że wedle tego co mówili im ocaleni pielgrzymi z trzech grup, spośród przeprawiających się promem brakuje 125 osób, i tyle też wynosiłaby liczba utopionych. Wśród nich było 76 osób z Nowej Wsi, 13 z Czułowa, 8 z Wołowa, 11 z Kaszowa i 17 z samego Czernichowa. [1] Ostatnia informacja pochodziła z 19 sierpnia, mówiła o komisyjnym potwierdzeniu śmierci 74 osób[2]. Miała to być liczba nie ostateczna ale na czym stanęło, nie dowiedziałem się. Nie znalazłem też informacji czy ukarano przewoźnika (i czy przewoźnik przeżył).

Wśród ofiar stosunkowo dobrze znany był włościanin Feliks Boroń z Kaszowa, który kilka lat wcześniej odbył pielgrzymkę do Rzymu i Ziemi Świętej gdzie jako jeden z ostatnich "prostaczków" udających się w pielgrzymkę bez pieniędzy i podwózki, wywołał na tyle dużą sensację, że przyjął go osobiście papież[3]. Spisane później wspomnienia z tej podróży musiały być bardzo poczytne, przyczyniając mu opinii człowieka dużej wiary, skoro zaraz po pogrzebie postanowiono nie tylko postawić mu krzyż pamiątkowy, ale jeszcze zapowiedziano spisanie i wydanie biografii tego człowieka.

Bardzo podobna katastrofa zdarzyła się w Mogile w 1870 roku, wtedy po zatonięciu promu z ludźmi wracającymi z odpustu utonęło około 20-30 osób
 ------
[1] Czas, nr.113, 17.08.1864 MBC
[2] Czas nr. 119, 24.08.1864 MBC
[3] http://www.wilanow-palac.pl/feliks_boron_ostatni_rycerz_jerozolimski.html

niedziela, 16 sierpnia 2015

Uderzenie upału

Przeglądając starą prasę znalazłem w gazetach z początku XIX wieku ciekawy przypadek z Portugalii, pokazujący, że niektórzy mają jeszcze gorzej niż my teraz:

1824. Z Lisbony d.20 Lipca.
Wczoray o godzinie 5tey z rana stolica tuteysza była w wielkiey trwodze, z powodu znacznego trzęsienia ziemi. Od okropney klęski roku 1766, kiedy połowa Lisbony wraz z iey mieszkańcami została pochłoniętą, naymnieysze podziemne wzruszenie było dostateczne do przerażenia trwogą obecnogo pokolenia. Powietrzokrąg był rozpalony iak pod strefą gorącą, co d. 18 b. m. o północy doszło do naywyzszego stopnia. Ciepłomierz Reaumura okazywał wtenczas więcey iak 36 stopni, a rzeczą iest osobliwą, iż nadzwyczayny ten upal przyszedł z wiatrem północno-wschodnim. Powiew iego był zgubny; we wszystkich winnicach przez które przeszedł, iagody winne na pniu poschły. Zwierzęta, a co gorsza, męszczyzni i kobiety poumierały, uduszone od niego na polach. [1]

Czy to możliwe, że nagle o północy temperatura wzrosła tak bardzo?

Skala Reaumura to nie używana już dziś, ale dawniej bardzo popularna w Europie skala termometryczna w której 0 stanowiło temperaturę topnienia lodu, a 80 temperaturę wrzenia wody. Nie znalazłem informacji czemu stopnie tak podzielono. Po przeliczeniu okaże się zatem, że temperatura 36*Re to prawie 45*C.
Tak silny wzrost temperatury w nocy, połączony z silnym wiatrem i dużym osuszeniem powietrza można chyba wytłumaczyć tylko w jeden sposób - poprzez zjawisko "uderzenia upału" czyli Heat Burst.

Zjawiska tego typu notuje się na całym świecie. Objawiają się pojawieniem się silniejszego wiatru, często z nietypowego kierunku, niosącego szybki wzrost temperatury i spadek wilgotności. Temperatura potrafi wówczas w kilka minut wzrosnąć o 10-15 i więcej stopni, co jest szczególnie dokuczliwe w ciepłe miesiące. Pojawianie się takich podmuchów zawsze jest związane z przechodzeniem rozpadających się chmur burzowych. Prawdopodobnie gdy prąd wstępujący w głównym pniu burzy zamiera a w suchym powietrzu opad zaczyna parować, z dużych wysokości zaczyna opadać "kropla" gęstszego, chłodniejszego powietrza. Pędzi ona w stronę ziemi, zagęszczając się i ocieplając, podobnie jak wiatr halny. Gdy dociera do ziemi, rozpływa się na boki tworząc podmuch mogący osiągać nawet 100 km/h. Chłodniejsza wersja, potrafiąca wygenerować nawet silniejsze podmuchy, to prąd opadający "down burst".


Zjawisko jest generalnie dosyć rzadkie, zajmuje niewielki obszar i nie często trafia akurat w okolice stacji meteorologicznej, dlatego wielu doniesień o rekordowych uderzeniach gorąca nie da się zweryfikować, bądź też możliwe jest, że zmierzone temperatury wynikają z niedokładności zaokiennych termometrów. Tak jest z często podawanym przypadkiem z Portugalii, gdzie w 1949 roku w dwóch miejscowościach podczas silnego wiatru temperatura miała wzrosnąć z 38*C do prawie 70*C, oraz z przypadkiem z Iranu gdzie w czerwcu 1976 w Abadan temperatura miała wzrosnąć do 87*C. W żadnym z tych miejsc nie było sprzętu spełniającego wymagania, a rekordowe odczyty znane są tylko z opowieści mieszkańców.
Dlatego zarejestrowane oficjalnie przypadki uderzeń upału są nieco mniej spektakularne.

30 czerwca 2001 roku w hiszpańskim mieście Melilla nad ranem temperatura wzrosła z 24*C do 41*C w ciągu pięciu minut.[2]
10 lipca 2011 w amerykańskim mieście Wichita tuż po północy temperatura wzrosła z 29 do 39 stopni Celsiusza, przy wietrze do 80 km/h.[3]
3 sierpnia 2008 roku w Sioux Falls temperatura wzrosła z 21 do 38 stopni w ciągu kilku minut, z towarzyszącym wiatrem do 100 km/h[4]

17 lipca 2015 we francuskim mieście Troyes temperatura skoczyła z 24 do 33 stopni między północą a pierwszą w nocy.[5]
Jeśli chodzi o polskie przypadki, to nie mam tu zbyt szczegółowych informacji. Chyba nikt specjalnie nie zwracał uwagi na tajemnicze nocne skoki temperatur. W dyskusjach na forum Łowców Burz można znaleźć wzmiankę o prawdopodobnym heat burst podczas przechodzenia rozpadającego się układu wielokomórkowego koło Krakowa, 21 sierpnia 2012, gdy to wiatr zamienił się na silny północny a temperatura po północy wzrosła z 19 do 25 stopni[6]. Aczkolwiek tutaj równie dobrze za zmianę temperatury mogła odpowiadać sama zmiana kierunku i siły wiatru a to za sprawą przerwania występującej nocą inwersji temperatury (nocą nad gruntem zbiera się warstwa chłodniejszego powietrza, nad którą jest cieplej; wymieszanie warstw zwiększa temperaturę).

Tego typu "uderzenia upału" oprócz wzrostów temperatury i siły wiatru, charakteryzują się też dużym spadkiem wilgotności, który wysusza roślinność i może przyczyniać się do pożarów. Podejrzewa się, że występowanie takich gorących podmuchów nad kompleksami leśnymi może odpowiadać za obserwowane przypadki wielkopowierzchniowych pożarów, zdających się nie mieć konkretnej przyczyny.

Czy zatem przypadek z Lizbony mógł być czymś takim? Niewykluczone. Nie wiem tylko na ile wiarygodna jest podana temperatura. Nie znalazłem informacji czy prowadzono w tym czasie w Lizbonie jakieś regularne pomiary.
----------
[1] Gazeta Korrespondenta Krayowego i Zagranicznego, 31 sierpnia 1824, WBC
[2]  http://www.aemet.es/documentos/es/conocermas/elobservador/2001/eo-017-2001.pdf
[3]  http://www.washingtonpost.com/blogs/capital-weather-gang/post/extreme-temperature-swings-midnight-heat-burst-in-wichita-mercury-tanks-in-chicago-minneapolis/2011/06/10/AG4qltOH_blog.html
[4] http://www.weather.gov/fsd/20080803-heatburst-siouxfalls
[5] http://www.thelocal.fr/20150717/french-town-hit-by-freak-midnight-heat-burst
[6] http://forum.lowcyburz.pl/viewtopic.php?f=121&t=6673&start=200#p84346

*  https://pl.wikipedia.org/wiki/Skala_R%C3%A9aumura
*  https://en.wikipedia.org/wiki/Heat_burst

niedziela, 9 sierpnia 2015

1911 - Trąba powietrzna pod Trzebnicą

Informacja mało precyzyjna, ale ciekawa:

Trzebnica. (Rzadki wypadek.) Trąba powietrzna uniosła wraz ze snopkiem młodą dziewczynę na 3 metry w górę; na szczęście spadła dziewczyna bez większego nieszczęścia na rolę. Inne snopki poszły do 80 metrów w górę.
[Głos Śląski sobota 5 sierpnia 1911 SBC]
Czy była to trąba powietrzna? Trudno powiedzieć, nie znalazłem jaka była wtedy pogoda w tamtej okolicy. Stóg siana jest lekki i ma dużą powierzchnię. Nie wykluczone, że dziewczynę wraz z sianem mógł porwać nawet silny wir pyłowy (dust devil). Ale trąba to też mogła być. 

środa, 5 sierpnia 2015

Endemity roślinne Polski

Czyli rośliny rosnące tylko w naszym kraju.

Endemizm to szczególny przypadek ograniczenia zasięgu gatunku, gdy dotyczy on określonego regionu, kraju, jednostki geograficznej czy czasem nawet do jednego miejsca. To ograniczenie, może wynikać z bardzo różnych przyczyn - często ograniczonym endemitem staje się gatunek który dawniej występował nader pospolicie, ale zmiany klimatyczne oraz różne przypadkowe kataklizmy, w rodzaju wybuchów wulkanów, długotrwałych susz czy zmian tektonicznych spowodowały, że wyginął na pozostałych obszarach, wytrzymując się tylko w kilku miejscach o korzystnych warunkach. Tak było z Miłorzębem, dawniej rosnącym powszechnie i znajdowanym w skamieniałościach aż z okresu Kredy na terenach Azji i Europy, którego jedyny żyjący dziś gatunek uchował się ostatecznie w pewnej dolinie na południu Chin, gdzie rośnie kilkaset starych drzew, niektóre osiągające wiek 3 tysięcy lat. Stamtąd w średniowieczu zaczęto sprowadzać sadzonki i nasiona, stosując Miłorząb jako drzewo ozdobne.

 Niektóre gatunki to wynik zmian ewolucyjnych na stanowiskach reliktowych, na przykład gatunki typowo arktyczne, które po ociepleniu klimatu zachowały odosobnione stanowiska wysoko w górach, gdzie w obrębie ograniczonej populacji zachodziła dalsza specjacja. W ten sposób zapewne powstały niektóre opisane niżej podgatunki na stanowiskach oddalonych od typowego zasięgu. Najciekawszym przypadkiem są jednak gatunki, które powstały niedawno, w jednym, konkretnym miejscu a ich ograniczony zasięg wynika tylko stąd, że jeszcze nie zdążyły się rozsiać na większym terenie.

W opracowaniu Zbigniewa Mirka na temat endemizmu roślin w Polsce* jako endemity podano 169 taksonów, w tym 129 gatunków i 40 podgatunków. Część to endemity na terenach przygranicznych, występujące w naszym kraju i w którymś z państw sąsiednich. Jeśli ograniczyć się do gatunków rosnących tylko w naszym kraju, wówczas endemitami wyłącznie polskimi będzie 30 gatunków. Ponadto można znaleźć informacje o pewnej ilości podgatunków, co do niektórych botanicy nie są pewni czy wyróżniać je jako gatunki osobne.

Przytulia krakowska
Rodzaj przytulia zawiera bardzo wiele gatunków o szerokim, pospolitym występowaniu, jak choćby będąca uciążliwym chwastem przytulia czepna, czy żółto kwitnąca przytulia właściwa.
Jednak ten gatunek jest wyjątkowo rzadki - stwierdzono go tylko na siedmiu stanowiskach w obszarze Jury Krakowsko-Częstochowskiej koło Olsztyna, są to murawy wokół skalnych ostańców Góra Zamkowa, Wzgórze Niwki, Wzgórze Brodła, Skałki Lipówki, Skałki Duże, Łysa Góra. Jeszcze jedno ma się znajdować w Górach Towarnych, ale to zaraz obok. Ogółem występuje w okręgu kilkunastu kilometrów, wyrastając ze szczelin skałek wapiennych, czasem jest to po kilka kępek, czasem większe płaty w murawie. Tworzy niskie, płożące się kępy.
Zakwita drobnymi, białymi kwiatkami:
Podlega ochronie ścisłej, znajduje się na liście gatunków narażonych na wyginięcie. W kraju występują też trzy gatunki bardzo podobne i blisko spokrewnione - przytulia sudecka, będąca endemitem Masywu Czeskiego i występująca głównie w Czechach i w dwóch miejscach w polskich Sudetach; przytulia szorsktoowocowa występująca w Europie centralnej i zachodniej aż do Francji; oraz przytulia nierównolistna rosnąca w Tatrach i innych masywach górskich środkowej i południowej Europy. [1][2]

Pszonak pieniński
zgodnie z nazwą występuje tylko w Pieninach - największe i jak kiedyś sądzono jedyne stanowisko znajduje się na terenie zamku w Czorsztynie, gdzie około 1000 osobników porasta rumowiska i murawy. Małe stanowisko znaleziono też na stoku Flaków i Upszaru, gór po drugiej stronie jeziora Czorsztyńskiego, na przeciwko zamku. Małe, oddalone stanowisko znaleziono też u wylotu wąwozu Homole, przy czym nie wiadomo czy to stanowisko naturalne, czy może do jego powstania przyczynił się człowiek. Ponadto rośnie w kilku ogrodach botanicznych.
[3]

Warzucha polska
Warzucha to roślina podobna nieco do rzeżuchy. Spośród czterech gatunków występujących w Polsce, jeden jest specyficznym endemitem. Warzucha polska (Cochlearia polonica) została pierwotnie opisana ze stanowisk na źródliskach strumienia Biała i mniejszych strumyków, oraz na zabagnionych obszarach wokół Pustyni Błędowskiej. Dziś wiadomo, że powstała stosunkowo niedawno w wyniku mutacji warzuchy pirenejskiej. Gatunek wyjściowy ma 6 chromosomów, w wyniku mutacji liczba ta została zwielokrotniona do 36 chromosomów, co wpłynęło na ogólny pokrój i niektóre cechy morfologiczne. Właśnie w taki sposób mogą czasem powstawać nowe gatunki, skrajnym przykładem jest pewien australijski krzew, dla którego znany jest tylko jeden osobnik (ale za to rozrośnięty na dużym obszarze).
W XX wieku działalność kopalń doprowadziła do osuszenia pierwotnych stanowisk, i roślina przestała w nich rosnąć. Dlatego w opracowaniach ma status "wymarłej na naturalnych stanowiskach". Jednak już wcześniej kilka osobników przesadzono do innych, bardziej sprzyjających miejsc. Obecnie rośnie w misie źródliskowej potoku Centuria, na źródłach Wiercicy i Rajecznicy. To w sumie ten sam region. Próby posadzenia poza tym rejonem skończyły się niepowodzeniem.


Mniszek pieniński
Rodzaj mniszek, do którego należy znany wszystkim mniszek pospolity, nazywany mleczem lub dmuchawcem obfituje w gatunki. Rodzaj ten wyodrębnił się z pozostałych roślin już dosyć dawno, ulegając stopniowemu skomplikowaniu. Począwszy od najstarszych taksonów diploidalnych i rozmnażających się tylko płciowo, do współczesnych poliploidalnych gatunków zbiorowych, z licznymi "gatunkami mniejszymi" rozmnażającymi się bezpłciowo.
W dużej części gatunków mniszków nasiono powstaje nie w wyniku przeniesienia pyłku kwiatów męskich na słupki żeńskie, lecz w wyniku powstania zarodka z komórki jajowej bez zapłodnienia, lub z innych komórek. W efekcie nasiona są genetycznie identyczne z osobnikiem wyjściowym.
Ten specyficzny rozród powodujący izolowanie linii genetycznych sprzyja także utrwalaniu się przypadkowych mutacji, stąd duża liczba "gatunków mniejszych" różniących się drobnymi cechami, zauważalnymi przez specjalistów, i nie krzyżujących się ze sobą.

Mniszek pieniński jest gatunkiem o tyle ciekawym, że rozmnaża się tylko płciowo i jest diploidalny, a to oznacza że w ramach swego rodzaju jest gatunkiem bardzo starym. Jest to zresztą jedyny w naszym kraju gatunek mniszka o tych cechach. Występuje tylko w Pieninach, w masywie Trzech Koron a dokładnie na stoku Okrąglicy. Jedyne znane dawniej stanowisko leżało niedaleko ścieżki prowadzącej na Okrąglicę ale w latach 80. zostało zniszczone przez obryw skalny. Ponieważ nie zabezpieczono wcześniej nasion, uważano że gatunek w wyniku tej katastrofy wyginął. W roku 1999 został jednak ponownie odnaleziony w innym miejscu, na łączce w pobliżu szczytu Okrąglicy, gdzie rosło kilkadziesiąt osobników i gdzie utrzymuje się do dziś. Nasiona zostały zabezpieczone w banku genów. [4]

Spośród pozostałych gatunków mniszków apomiktycznych, jeszcze cztery zostały opisane ze stanowisk tylko na terenie kraju, aczkolwiek dokładne badania mogłyby wykazać, że rosną też za granicą, czego na razie nie chciało się nikomu sprawdzać. Są to Teraxacum glowackii odnotowany na terenie parku krajobrazowego Podlaski Przełom Bugu, w okolicach Siemiatycz i Siedlec; Taraxacum podlachiacum notowany w okolicach Warszawy, Wołomina, Mińska Mazowieckiego i Siedlec[5], T. pawlowskii i T. polonicum.

Róża Kostrakiewicza 
Rodzaj róża obejmuje wiele gatunków. Poza odmianami uprawnymi są to głównie tzw "dzikie róże" z których wyróżnia się około 150 gatunków i mieszańców, z czego około 40 rośnie w Europie. Pod tym względem flora Polski jest w nie dosyć bogata, rośnie ich bowiem u nas około 25 gatunków, szczególne zagęszczenie osiągając w Górach Pieprzowych. Tam też wyróżniono jeden gatunek endemiczny - różę Kostrakiewicza.

Nie znalazłem informacji czy wyróżnia się czymś szczególnym.

Jastrzębiec Marii
Jastrzębce to drobne rośliny łąkowe o kwiatkach wyglądających jak pomniejszona wersja mlecza, rośnie ich u nas około stu gatunków. Pospolicie występuje zwłaszcza jastrzębiec kosmaczek, tworzący na suchych łąkach rozległe płaty. Rzadko natomiast, bo wyłącznie w Sudetach, rośnie jastrzębiec Marii Bornmüller (Hieracium mariae-bornmuelleriae) przy czym nie znalazłem informacji kto konkretnie jest "patronką" gatunku.

Wiechlina babiogórska
Trawy z rodzaju wiechlina to rośliny nader pospolite. Gatunek wiechlina babiogórska rośnie jednak, zgodnie z nazwą, tylko w masywie Babiej Góry. W tej samej okolicy rośnie też kilka innych rzadkich gatunków reliktowych, jak okrzyn jeleni czy rogownica alpejska. W tym ostatnim przypadku niektórzy badacze uznają osobniki z tego stanowiska za endemiczny podgatunek rogownicę alpejską babiogórską (Cerastium alpinum subsp. babiogorense).[6]

Skalnica darniowa bazaltowa i Biedrzeniec mniejszy skalny
Podgatunek skalnicy darniowej wyróżniający się skłonnością do rośnięcia na skale bazaltowej. Rośnie wyłącznie w jednym miejscu - na odsłonięciu żyły bazaltu w żlebie na jednej ze ścian Małego Śnieżnego Kotła w Karkonoszach. Panują tam specyficzne warunki klimatu arktycznego i podłoża powstałego z przemieszania granitu i bazaltu. Jest to także jedyne na świecie stanowisko biedrzeńca mniejszego skalnego porastającego piarg żlebu. Rośnie tam około 200 osobników. W tym samym żlebie rośnie też skalnica śnieżna, roślina typowa dla terenów arktycznych, rosnąca zwykle w Norwegii, Grenlandii i Kanadzie. Stanowisko w Karpatach jest najbardziej wysuniętym na południe reliktem tego gatunku. Osuwiska i zbieranie do zielników doprowadziły do tego, że w latach 90. pozostało tylko kilkanaście osobników, dlatego rośliny z tego stanowiska rozmnożono i w ostatnich latach dosadzono otrzymane siewki.

Przywrotniki
Rodzaj przywrotnik obfituje w podobne do siebie gatunki, często klasyfikowane jako "gatunki mniejsze" w ramach zbiorowego Przywrotnika pospolitego, stąd ich odrębność bywa dyskusyjna. We florze kraju wyróżniono kilkanaście gatunków endemicznych, wśród nich rosnący tylko w Tatrach przywrotnik polski (Alchemilla polonica). Endemitami są też prawdopodobnie, przywrotnik babiogórski, (Alchemilla babiogensis) przywrotnik równoząbkowy (A. aequidens), przywrotnik łysawy (A. calviflora), przywrotnik karkonoski (A. corcontica), przywrotnik jedwabistonerwowy (nazywany też giewonckim) (A. jasiewiczii), przywrotnik Othmara (A othmari lub A. pseudothmari) i przywrotnik różnowłosy (A. versipla).

Jeżyny
W rodzaju Jeżyna znajduje się duża ilość "gatunków mniejszych" rozmnażających się apomiktycznie, podobnie jak to jest z Mniszkami. Poza dwoma starymi gatunkami rozmnażającymi się płciowo - Maliną właściwą i Maliną moroszką - rośnie u nas jeszcze kilkadziesiąt podobnych do siebie gatunków. Wśród nich kilka o bardzo ograniczonym zasięgu. Endemicznymi gatunkami dla Polski są: jeżyna notecka (Rubus czarnunensins), jeżyna Holzfussa (R. holzfussii), opisana w 2004 roku Rubus lucentifolius, jeżyna ostrowska (R. ostroviensis), jeżyna mosińska (R. seebergensis), jeżyna Spribillego (R. spribillei), jeżyna główkowata (R. capitulatus)
Duże zagęszczenie gatunków jeżyn obserwuje się w okolicy Raciborza. Badacze na podstawie badań okolic miasta opisali gatunki takie jak rosnąca w Lesie Obora jeżyna trójlistkowa (Rubus oboranus) która jest endemitem doliny Górnej Odry.

***

W przypadku części gatunków może się okazać, że nie są aż tak ściśle krajowymi endemitami i występują też w innych krajach, a jedynie dotychczas nikt tego dokładnie nie zbadał. Tak było z nie omawianą tutaj Brzozą ojcowską, o której sądzono dawniej, że rośnie tylko w dolinie Prądnika, po czym odnaleziono jej stanowiska na Ukrainie, Słowacji, w Czechach, Rumunii i Szwecji.

Części tych endemitów grozi wyginięcie, głównie z powodu małej ilości osobników, które skupione w jednym miejscu narażone są na celowe lub przypadkowe zagrożenia; inne bardziej rozprzestrzenione są w zasadzie bezpieczne, choć i tak zasługują na ochronę. Aby zapobiec wyginięciu, nasiona i siewki najrzadszych gatunków przechowuje się lub uprawia w bankach genów, skąd niekiedy są dosadzane na stanowiska.
--------------
Źródła:
* Z. Mirek, H. Piękoś-Mirkowa, Fitogeograficzne aspekty endemizmu w Polsce, Wiadomości Botaniczne 53 (3/4): 7–30, 2009
* Niezwykły świat raciborskich i śląskich gatunków Jeżyn
* Banki Genów

[1] http://siedliska.gios.gov.pl/pdf/siedliska/2009-2011/wyniki_monitoringu_roslin_2189.pdf
[2] http://www.gios.gov.pl/siedliska/pdf/przewodnik_metodyczny_galium_cracoviense.pdf
[3] http://www.gios.gov.pl/siedliska/pdf/wyniki_monitoringu_roslin_erysimum_pieninicum.pdf
[4]  http://www.ib-pan.krakow.pl/ibwyd/red/plcarp_Tar_pie.pdf
[5] H. Øllgaard, Z. Głowacki, M. Falkowski i J. Krechowski , Nowe dla polskiej flory gatunki z rodzaju Taraxacum, Fragm. Flor. Geobot. Polonica, 9 ;21-35; 2002
[6] http://www.ib-pan.krakow.pl/ibwyd/red/plcarp_Cer_alp.pdf

Polskie nazwy ustalałem na podstawie internetowego Atlasu Roślin i Wikipedii.

Praca Mirka wymieniała jeszcze dwa gatunki Przywrotnika, które inne źródła uznały za synonimy P. równoząbkowego.

poniedziałek, 20 lipca 2015

1931 - O tornadzie w Lublinie jeszcze raz

Znalezione niedawno ciekawe relacje z tamtej katastrofy:

Gdy się wicher uciszył — pisze do nas jeden czytelnik — na koleji tuż przy stacji znaleziono stodołę, zupełnie całą. Okazało się, że jest to stodoła jednego gospodarza ze wsi Wrotkowa.
„Najsilniejszy wicher szedł wązkim pasem wzdłuż rzeczki Bystrzycy, płynącej z południowego zachodu na północny wschód; we wsi Zemborzyce zniszczył doszczętnie 60 budynków, we Wrotkowie 7 domów i 5 stodół; dalej spustoszył południowo-wschodnią część Lublina przy koleji i majątek Tatary. Następnie w gminie Wólce zrujnował około 30-tu budynków niszcząc też dom urzędu gminnego. W Trześniowie zniszczył zboże na pniu."
Miejscowości, leżące po bokach owego pasa, naogół ocalały; tak naprzykład po lewej stronie, w samem mieście Lublinie przeszła tylko gwałtowna ulewa i narazie nikt nie wiedział, jak straszne spustoszenia burza ta wyrządziła tuż obok, zaledwie o kilkaset kroków.

Widok tej burzy tak opisuje czytelnik nasz, Franek z pod Lublina: „Około godziny 7-ej wieczorem zauważyłem dziwne zjawisko na niebie, jakiego nikt do tej pory w całej okolicy nie widział. W powietrzu pędziła jakaś ciemna masa w kształcie trąby. Strach potęgował mrok, jaki zalegał niebo i ziemię, oraz straszliwy łoskot i świst wichru. Trąba ta, której się bacznie przyglądałem, pędziła wprost na naszą wioskę Dziesiątą, ale przeszła tuż obok wsi w odległości jednego kilometra".
(Wieś Dziesiąta leży ze dwa kilometry na południe i trocha ku wschodowi od stacji Lublina). W Lublinie kilka tysięcy ludzi pozostało dosłownie „bez dachu nad głową", gdyż wicher pozrywał lub podziurawił dachy. Na domiar nieszczęścia w ciągu dni następnych lały deszcze. Sama
wichura w Lublinie trwała bardzo krótko, może z minutę, albo i mniej. Ocalał szczęśliwie stary drewniany kościołek. Nie uszkodził też wicher krzyżów ani figur przydrożnych.

O wichurze tej pisze jeszcze Siostra Miłosierdzia Marja z Lublina:
Po strasznej burzy uspokoić się jakoś nie możemy. Ludziska, jak mrówki, krzątają się już koło klecenia swych domostw, szukają pozrywanych dachów, a gdy je odnajdą, kłócą się o nie, bo w zniszczonej od wichury dzielnicy domki są jednakowe, więc i dachy podobne. Najsmutniej teraz bez drzew, ale działy się i rzeczy zabawne. Naprzykład przedsiębiorstwo naftowe „Standard-Nobel" miało tu bardzo ładną stacją benzynową. W oczach jednej z naszych dziewczynek porwało budynek w górę. Dziewczynka w krzyk. Ludzie pytają, czego wrzeszczy, a ona mówi: — „Jakto, pani nie widzi jak pana Nobla pokręciło?!" —To znowu jechał jakiś pan konno. Wtem wicher porwał go z koniem w górę. Za chwilę koń spadł nieżywy, a jeźdźca niesie w powietrzu już przeszło kilometr; z wioski ludzie to widzą, lecz się boją wyjść z domu, aby ich nie porwało. Wkońcu jakiś wieśniak podpełzł na czworakach, ułapił za nogi porwanego przez wichurę i zatrzymał go, lecz nieszczęśliwy jeździec potłukł się bardzo i walczy ze śmiercią.[1]
 Zdjęcie z prasy - złamany komin gazowni:


 Trąbę powietrzną w Lublinie omawiałem już w paru artykułach:
- F6 w Lublinie?
- Trąba w Lublinie?
- Nie tylko Lublin?

Za jakiś czas dodam jeszcze jeden tekst na ten temat.

------------
[1] Gazeta Świąteczna -Tydzień 31.  Nr. 31 2 sierpnia 1931 EBUW

wtorek, 14 lipca 2015

1887 - Pierwsze polskie Sudoku?

Łamigłówka logiczna Sudoku zdobyła w ostatnich latach dużą popularność, często pojawiając się w prasie zamiast krzyżówek. Dlatego też pewnym zaskoczeniem było dla mnie stwierdzenie, że zagadki w pewym stopniu podobne do sudoku, pojawiały się w polskie prasie już w XIX wieku.

Pierwsze zadanie o podobnej formie jakie udało mi się znaleźć, zostało opublikowane w Tygodniku Ilustrowanym, w numerze 215 z roku 1887. Było nieco bardziej wymagające dla czytelnika, polegało bowiem na stworzeniu jak największej ilości kwadratów magicznych o zadanych właściwościach:

Kwadrat magiczny to taki układ liczb wpisanych w kratki kwadratu, że suma liczb w kolumnach i rzędach jest zawsze taka sama. Najprostsze układy to kwadraty zawierające tą samą liczbę we wszystkich kratkach. Za bardziej wyrafinowaną formę uznaje się kwadrat zawierający kolejne liczby z danego zakresu, tak aby się nie powtarzały. Kwadraty w których liczby się powtarzają ale nie tworzą powtarzalnych kombinacji w dwóch kolumnach lub rzędach, nazywa się dodatkowo łacińskimi.

Stanowią one głównie ciekawostkę matematyczną. Najsłynniejszym historycznie kwadratem jest ten umieszczony przez Albrehta Durera na miedziorycie Melancholia:
Dwie cyfry na dole - 15 i 14 - tworzą rok publikacji grafiki.

Jak poradzili sobie z zadaniem czytelnicy Tygodnika? Całkiem nieźle:

W numerze 219 Tygodnika podano jeszcze jedną zagadkę tego typu, którą możecie sami próbować rozwiązać:
Rozwiązanie zamieszczam pod tym linkiem (link).

Oczywiście tego typu kwadraty to nie jest to samo co sudoku, choć są to łamigłówki stanowiące bezpośrednich jej przodków. Łamigłówkę Sudoku wymyślił Amerykanin Howard Garms i opublikował kilka przykładów w 1979 roku, jednak nie zdobyła popularności. Pomysł przedostał się w latach 80. do Japonii, gdzie utworzono obecnie znaną nazwę będącą kontaminacją wyrażenia "liczby muszą być samotne". Dopiero stamtąd zaczęła przedostawać się do reszty świata.

Kwadrat sudoku to tak na prawdę zestawienie dziewięciu kwadratów łacińskich zawierających liczby od 1 do 9, liczby te nie mogą powtarzać się ani w kwadratach składowych ani w rzędach i kolumnach. Ponieważ w każdym rzędzie i kolumnie pojawiają się wszystkie liczby od 1 do 9, rozwiązane sudoku stanowi kwadrat magiczny, o sumie w każdym rzędzie/kolumnie wynoszącej zawsze 45. Aby rozwiązania były jednoznaczne, ujawniane są liczby podpowiedzi, mające prowadzić do jednego, określonego rozwiązania.

Obliczono, że możliwych jest ok. 5,4 mld plansz sudoku

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Angielskie rymowanki

Pomysł tego wpisu wziął się z prób zrozumienia co też miała na myśli Agatha Christie w swojej książce "Pierwsze, drugie - zapnij mi obuwie".

Autorka stosunkowo często wplatała w treść książek rymowanki dziecięce, czasem nadając im makabryczny charakter (zwłaszcza w "Dziesięcioro Murzyniątek" i "Kieszeń pełna żyta") czasem posługując się nimi jako wskazówkami, a czasem jedynie komentując nimi pewne ogólne wrażenia jakie chciała zawrzeć w książce.
W tym konkretnym przypadku dopasowanie wierszyka do fabuły o morderstwie pewnego dentysty wypadło nader mizernie, zaś sam wiersz brzmi zupełnie niezrozumiale:

Pierwsze, drugie - zapnij mi obuwie;
Trzecie, czwarte - zamknij drzwi otwarte;
Piąte, szóste - dobierz patyczki proste;
Siódme, ósme - ułóż je prosto;
Dziewiąte, dziesiąte - kura tłusta na zachętę;
Jedenaste, dwunaste - pułapki przepastne;
Trzynaste, czternaste - dziewczyny zalecają się;
Piętnaste, szesnaste - kucharki ciekawskie;
Siedemnaste, osiemnaste - dziewczyny przyjazne;
Dziewiętnaste, dwudzieste - moje talerze są puste.
 (tłum. Tadeusz Jan Dehnel)[1]
 Wierszyk jest w Anglii takim klasykiem, jak co najmniej Lokomotywa u nas. Bywał już śpiewany i na różne sposoby przerabiany. W wersji oryginalnej stanowi rymowankę mającą pomóc zapamiętać kolejność liczb od 1 do 20:

One two buckle my shoe
Three, four, shut at the door
Five, six, pick up sticks
Seven, eight, lay them straight
Nine, ten, a big fat hen
Eleven, twelve, dig and delve
Thirteen, fourteen, maids a-courting
Fifteen, sixteen, maids in the kitchen
Seventeen, eighteen, maids in waiting
Nineteen, twenty, my plate's empty
 Zarazem jednak ma też ciekawą historię i pewien rzeczywisty sens.

Rymowanka znana jest już od XIX wieku, pierwsza wersja została opublikowana w roku 1805 w zbiorze Songs of Nursery (czyli Pieśni dla przedszkolaków) wydanym w Londynie, prawdopodobnie został oparty na jakichś starszych wyliczankach.

Jeśli chodzi o sens, to wierszyk miał się odnosić do pewnych czynności wykonywanych przez pracowników, rzemieślników czy służących, w kolejności od początku dnia do obiadu.[2] Pierwsze dwa wersy:
 One two buckle my shoe - zapnij mi buty
Three, four, shut at the door -
zatrzaśnij drzwi

To początek dnia. Każdy kto wstaje do pracy, musi się ubrać, wzuć buty (a jeśli ma buty zapinane na klamerki, to także musi je zapiąć), a potem wyjść z domu zamykając drzwi.

Kolejne trzy odnoszą się zapewne do pracy koronczarki. W jednym z typów, nazywanym koronczarstwem klockowym, tka się wzór przeplatając grupy nici nawiniętych na długie szpulki, nazywane klockami. Grupy szpulek przekłada się splatając nici w założony wzór. Już utworzony kawałek przypina się szpilką do okrągłej poduszki, nazywanej "tłustą kurą", na którą nałożony jest podkład z narysowanym wzorem. Dzięki temu tworzy się bardzo zwiewna koronka. O tym też mówią kolejne wersy:
Five, six, pick up sticks - ułóż patyczki
Seven, eight, lay them straight -
postaw je prosto
Nine, ten, a big fat hen -
wielka tłusta kura

Następny wers:
Eleven, twelve, dig and delve - kopać i grzebać

Zapewne miał się odnosić do pracy ogrodnika

Kolejne dotyczą pokojówek:
Thirteen, fourteen, maids a-courting - pokojówki zalecają się (kokietują, uwodzą))
Fifteen, sixteen, maids in the kitchen -
pokojówki w kuchni
Seventeen, eighteen, maids in waiting -
pokojówki w oczekiwaniu (pewnie czekają w tej kuchni na danie do zaniesienia)


Ostatnie nawiązuje do wątku czekania na służące z daniem:
Nineteen, twenty, my plate's empty - mój talerz jest pusty.

Między wersjami są lekkie różnice - w najwcześniejszej z 1805 ostatni wers brzmiał "mój żołądek jest pusty" ale chyba ktoś uznał "stomach" za słowo za trudne dla dzieci i w wersji z 1810 pojawia się wersja "mój Dzwon jest pusty" (czyli mój brzuch jest pusty). W tej pierwszej na danie w kuchni czeka tylko jedna pokojówka, która w dodatku jest całowana, zaś zamiast kopania i grzebania jest tylko "draw a courtain"[3] co znaczyło tyle co "odsłonić zasłony".[4]

Znając tą interpretację i ogólny sens kolejnych wersów, mogłem więc wymyślić wersję która lepiej oddaje znaczenie, i jak sądzę chyba lepiej brzmi:
 "Pierwsza, druga - zawiąż buta
Trzecia, czwarta - otwórz warsztat
Piąta, szósta - klocki ustaw
siódma, ósma - szpulkę trzymaj
Dziewiąte, dziesiąte - przypnij tu wątek
Jedenaste, dwunaste - strzyż krzewy liściaste
Trzynaste, czternaste - panny falbaniaste
I piętnaste i szesnaste - kucharz piecze tackę ciastek
Siedemnaste, osiemnaste - pokojówka czeka na stek
Dziewiętnaste i dwudzieste - danie nie gotowe jeszcze" 

Niektóre fragmenty można by lepiej oddać, na przykład
Pierwszy, drugi - zawiąż bucik
Trzeci, czwarty - sklep otwarty
ale bez wprowadzania dużych zmian trudno dopasować jedną formę liczebnika aby ułożyć wszystkie wersy.

Inną słynną rymowanką użytą przez Agathę Christie, jest "Hickory, Dickory, Dock", co w polskim tłumaczeniu zastąpiono inną polską rymowanką "Entliczek, pentliczek".
Wersja angielska:
Hickory dickory dock
The mouse ran up the clock
The clock struck one
The mouse ran down
Hickory dickory dock
Jest bardzo typową rymowanką, gdzie rytm jest podkreślony przez użycie dziwnych słów, dobranych lub przekształconych aby pasowały do tego rytmu. Brzmienie pierwszego wersu ma naśladować brzmienie zegara, zapewne szafkowego z wahadłem. Słowo "hickory" to pochodząca z języka pewnego plemienia Indian nazwa Orzesznika, pospolitego drzewa rosnącego w Ameryce, zaś "dock" to dok portowy, ale też określenie szczawiu. Stąd przypuszczenie, że wierszyk mógł powstać pierwotnie w Ameryce[5]. Jednak podobieństwo słów jest zapewne zbiegiem okoliczności, bo w wielu starszych wersjach użyto nieco innych wyrazów.
Po raz pierwszy wierszyk opublikowano w 1744 roku w Londynie w zbiorze Tommy Thumb's Pretty Song Book ( "Ładne pieśni Tomcia Palucha"), tam pierwszy wers brzmiał "Hickere Dickere Dock"; wersja ze zbioru Mother Goose's Songs z 1765 brzmiała "Dickery, Dickery Dock".

W tej sytuacji zastąpienie wierszyka polskim Entliczkiem-Pentliczkiem jest bardzo trafne, bo także jest to wyliczanka ze zniekształconymi wyrazami. Nie znalazłem dokładnych informacji o historii czy pierwszym pojawieniu się - jedna strona podaje wersję w której pojawia się Jan Kapistran, słynny kaznodzieja i inkwizytor, który w XVI wieku doprowadził na Śląsku do wielu procesów o czary[6]. Nie wiem jednak czy wywodzenie stąd, że wierszyk pochodzi z tamtych czasów i wywodzi się z tamtych wydarzeń jest trafne - ja mam nieco wątpliwości. Fraza "pana Jana Kapistrana" brzmi tak rymowankowo, że mogła znaleźć się w wierszyku dużo później. Zwłaszcza, że równie popularną wersją jest ta z "czerwonym guziczkiem".
------------
[1]  http://www.agathachristie.pl/motto.html
[2] http://www.rhymes.org.uk/one_two_buckle_my_shoe.htm
[3]  https://en.wikipedia.org/wiki/One,_Two,_Buckle_My_Shoe
[4]  http://dictionary.reference.com/browse/draw+the+curtain
[5] http://www.rhymes.org.uk/hickory_dickory_dock.htm
[6]  http://www.katostwo-nyskie.pl/index.php?page=ciekawe/entliczek