sobota, 30 czerwca 2012

Pławienie czarownic sposobem na suszę - w 1874 roku!

Jak przekazywał "Wiarus" z 20 sierpnia 1874 roku:

Pławienie czarownic. Na jak niskim stopniu stoi jeszcze we Węgrzech wykształcenie ludu wiejskiego, świadczą o tem dwa wypadki, które się niedawno we wsiach węgierskich Dombo i Krasnisora wydarzyły
W Dombo dawno już nie padało. Zabobonni mieszkańcy tej wsi oskarżali cztery biedne kobiety, że bylły powodem panującej tam suszy i chcieli je z wysokiego brzegu wrzucić w rzekę. Kobiety biadały, prosiły, aby ich nie męczono i ofiarowały się same wnijść we wodę.
- I rzeczywiście 4 te kobiety poszły do rzeki i w niej się skąpały. Tego samego dnia po południu nagle się zachmurzyło i lunął deszcz rzęsisty, co mieszkańców Dombo jeszcze bardziej utwierdziło w mniemaniu, że 4 wspomnione kobiety: to czarownice, których wypławienie deszcz sprowadziło. Jedna z tych kobiet
w skutek udręczeń jej zadawanych zwaryowała, druga ze wsi uciekła, trzecia, by uniknąć ponownego pławienia, schowała się.
Również skandalicznem było pławienie czarownic w Krasnisorze. Przy biciu dzwonów musiały wszystkie kobiety tamtejsze, młode i stare, udać się do rzeki i tam się przepławić, ażeby można było rozpoznać czarownice, któreby z pewnością potonęły. W pobliskiej wsi skradł kurator sierot dzwon z dzwonnicy i wrzucił go do studni, myśląc przez to na swe pole deszcz upragniony sprowadzić*.
 Jak zatem widać o mało nie utopiono kilku kobiet z powodu bardzo późno przetrwałego zabobonu. Warto dodać że ostatnim takim wiejskim samosądem w Polsce, gdzie mniemana "czarownica" zginęła, było utopienie kobiety w morzu w okolicach wioski Cejnowa, obecnie stanowiącej część Chałup na Helu, w roku 1836, choć i w późniejszych latach dochodziło do napaści na osoby podejrzewane o czary. Przypadek z Cejnowej i najpóźniejsze procesy o czary omówię w osobnych notkach.

------
*  Wiarus. Pismo średniego stanu polskiego Czwartek dnia 20 sierpnia 1874 WBC

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Nieukowcy

Na świecie zdarzają się różni ludzie. Czasem wnoszą światłe idee, nowe wynalazki i odkrywcze teorie, a czasem... a czasem pojawia się ktoś kto znowu odkrył perpetuum mobile, stwierdził że Ziemia jednak jest płaska a Księżyc jest zbudowany z wyschniętego sera. Zwykle omijani szerokim łukiem znajdują swą niszę w internecie. Tutaj mogą publikować swoje teorie, propagować na cały świat i co ciekawsze często znajdują zainteresowanych. Ich dzieła stopniowo rozrastają się w grube tomiska, a przed nazwiskiem pojawiają się różne tytuły, na przykład profesor (uzyskany na prywatnej, nie uznawanej uczelni bioenergoterapeutycznej), czy doktor, nabierają powagi i wydają się coraz bardziej wiarygodni. Niektórzy rzeczywiście mają tytuły naukowe, ale z dziedzin zupełnie różnych od tych, którymi się zajmują.
Tacy "naukowcy" zdarzają się coraz częściej. Niektórzy rozpoczęli działalność już tak dawno temu, że ich idee rozpowszechniły się na zasadzie bezrefleksyjnie powtarzanego memu - przykładem powszechna opinia, że ludzie z małą głową muszą być głupsi od tych z dużą, wywodząca się z frenologii.

Ponieważ w ostatnim czasie natknąłem się z paroma takimi przypadkami, postanowiłem stworzyć takie małe zestawienie kilku odjechanych:

Anatolij Fomenko

Twórca systemu Nowej Chronologii. Na podstawie matematycznych porównań tekstów historycznych stwierdził, że kolejności i daty panowania królów w dynastiach starożytnych odpowiadają tym średniowiecznym, zaś takie wydarzenia jak najazdy, wojny czy kataklizmy, powtarzają się w starożytności i średniowieczu. Wysnuł z tego wniosek że cała Starożytność została wymyślona w X wieku przez kronikarzy, którzy przepisali współczesne wydarzenia, zmieniając nazwy i daty. Jezus urodził się w XII wieku w Stambule, dawni królowie Francji i Anglii to w rzeczywistości cesarze Bizancjum, a cała kultura bierze swój początek z wydarzeń na terenach dzisiejszej Rosji.
Wszystkie opisy wydarzeń z czasów wcześniejszych niż X wiek zostały sfałszowane we wszystkich krajach. Radiodatowanie jest niewiarogodne, a dendrochronologia nie potrafi datować drewna starszego niż X wiek.
Tak rzecz się przedstawia w jego książkach. Całość uzupełniają piękne grafiki mające pokazywać jak idealnie symetryczne są listy królów:

Przy czym czasem na jeden punkt na osi czasu przypada do pięciu królów, mających być jedną osobą. Punkty rozmijające się w czasie o kilka lat są umieszczane na tej samej wysokości. Niektórzy królowie są zamienieni miejscami, np. w grafice na temat dynastii cesarzy bizantyjskich, Konstantyn VIII następuje po Konstantynie X. Postępując w ten sposób i dowolnie rozciągając oś czasu, uzyskuje Fomenko idealną symetrię.

Jerzy Kijewski

Twórca teorii Przesilenia Grawitacyjnego, zaś od niedawna specjalista od betonowych neolitycznych budowli, błędnie uznawanych za starożytne świątynie, średniowieczne zamki, XIX wieczne fabryki i socrealistyczne bloki.
Wedle jego teorii pierwotnie Ziemia nie miała Księżyca. Jego przechwycenie 10 tyś. lat temu zaowocowało zmianami klimatycznymi i katastrofą znaną jako Potop. Około 2500 lat p.n.e. Księżyc znalazł się na bliskiej orbicie geostacjonarnej i osłabił swoją grawitacją przyciąganie ziemskie do tego stopnia, że ludzie lekko jak piórko przestawiali głazy, budując megality. Osłabienie grawitacji rozmiękczyło skały, które stały się miękkie jak glina modelarska, więc można było je ciąć nożem i wycinać idealnie do siebie pasujące bloczki. Wszystkie megality pochodzą z tego okresu, a dane wskazujące, że Piramidy zbudowano dwa millenia wcześniej, albo że miasta Inków pochodzą z XII wieku są fałszerstwem archeologów. Z tego okresu pochodzą też rzymskie budowle, rzekomo zbudowane tysiąc lat po tym okresie.
Niedawno spotkał się z teorią starożytnego betonu, tłumaczącą że bloki Piramid były odlewane z szybko schnącego betonu, co tłumaczy tajemnicę transportu na duże wysokości. Zaadaptował ją na swoje potrzeby, stwierdzając że ten beton jest neolityczny, a megality są odlewanym w dużej formie Monolitem, wyrzeźbionym tak, aby wyglądało że jest zbudowany z bloków kamiennych. Paleolityczni byli tak zaawansowani, że upodabniali beton do skał, ceglanego muru czy drewnianych belek, okazjonalnie stosując elementy żelazne. Każdy mur, w którym zamocowane są żelazne elementy, pochodzi z neolitu, a tłumaczenia że dom zbudowano niedawno, zaś te elementy to barierki, końce kotew murowych, blaszane pokrycie dachowe czy klamry wzmacniające, są fałszywe.
Często do monolitycznych murów dostawiano kratownicowe konstrukcje z żelaza lub betonu udającego drewno, wyglądające jak podpory bądź stemple. Ponieważ neolityczne monolity są bardzo trwałe i nie rozsypują się przez tysiące lat, nie mogły to być rzeczywiste podpory, lecz magiczne elementy mające odganiać Diabła (czyli grawitację). Każdy budynek wsparty taką konstrukcją jest neolityczny. Na tej podstawie Kijewski datuje na paleolit rzekomo średniowieczny kościół w Gnojniku, odlany wraz z pęknięciami sugerującymi, że budynek grozi zawaleniem; paleolityczne są też gdańskie spichrze, pewne amerykańskie budynki fabryczne czy pewna rzekomo socrealistyczna kamienica na Bałutach.

Do teorii włączył też rozważania na temat rozwoju człowieka, twierdząc, że nasi przodkowie aż do 10 tyś. lat temu nie byli ludźmi tylko bezrozumnymi, nieświadomymi zwierzętami, pozbawionymi umiejętności myślenia ale z dużym instynktem. Te bezrozumne zwierzęta, całkiem przypadkowo i bezwiednie osadziły krzemienne ostrza na kijach, instynktownie zgromadziły materiały, wytworzyły z nich trwałe barwniki i zupełnie przypadkowo, bez udziału wyobraźni, namalowały prehistoryczne zwierzęta i sceny polowania na ścianach jaskini. Zupełnie przypadkowo zdarzało się im podnieść płonący kij z drzewa uderzonego piorunem, instynktownie zanieść do jaskini i bezrozumnie podtrzymywać płomień przy pomocy nieświadomie zbieranego drewna a nawet bez udziału rozumu piec mięso nad tym ogniem. Tak samo bezrozumnie zdarzało się im grzebać zmarłych, tworzyć wisiorki, nacinać wzorki na kościach i drewnie. Skąd to wie? Nie bardzo wiadomo, ale wie.

Ostatnio prowadziłem z nim dłuższą dyskusję, bo zauważyłem że nikomu się nie chce tego robić. Dla ciekawych zapisy dyskusji: o Gibraltarze, o jaskiniowcach, o rzymskim dźwigu, o kościele w Gnojewie.

Jan Pająk

Teoretyk Grawitacji Dipolarnej. Doktor inżynier informatyki. Wynalazca nie zbudowanej komory oscylacyjnej i magnetokraftu - napędu antygrawitacyjnego używanego przez UFO. Ostrzega ludzkość przed złymi kosmitami o gadzim wyglądzie, którzy rządzą światem i szkodzą ludziom, wywołują katastrofy, wypadki drogowe, choroby i zmiany zachowania - stanowiąc polski odpowiednik Davida Icke. Kosmici ci są istotami podupadłymi moralnie i atakują tych, których moralność została osłabiona. Całość poglądów na właściwe zachowania moralne, na prawa fizyki, z naukowym dowodem na istnienie Boga (opartym na przykład na obserwacjach UFO) włącznie zawarł w filozofii nazwanej Totalizmem, opisanej w kilku tomach Monografii tematycznych. Jest to filozofia tak obszerna, że tłumaczy wszystko. Znajduje nawet wyjaśnienie dla faktu, że większość ludzi w nią nie wierzy.

W swojej teorii grawitacji wychodzi z założenia, że pola monopolowe, jak elektryczne, mogą tylko odpychać ciała, a dipolarne, jak magnetyzm, mogą tylko przyciągać. Jak to pasuje do przyciągających się magnesów nie wiem, ale wyciąga stąd wniosek że skoro grawitacja przyciąga, to musi być dipolem.
 Dalsze dowodzenie opiera się na dosyć dziwnych konceptach filozoficznych; pierwszy dowód opiera się na wymyślonej przez niego zasadzie, że jeśli jakiś opis jakiegoś zjawiska jest poprawny to nie da się znaleźć pokrewnych opisów mu zaprzeczających - czyli brak tez przeciwko ma automatycznie dowodzić prawdziwości, co akurat jest jednym z podstawowych błędów logicznych, za pomocą którego można dowodzić istnienia niewidzialnych skrzatów zwijających kurz pod fotelami w kotki ( nie mamy twierdzeń dotyczących skrzatów, mówiących że to niemożliwe, ergo skrzaty kurzotoczki muszą być prawdziwe).
Drugi dowód wynika z założenia, że jeśli dwie koncepcje są sobie sprzeczne, to jedna z nich musi być prawdziwa i dla Pająka prawdziwa jest ta jego koncepcja. Kolejne próby dowodzenia polegają na udowodnieniu że świat obserwowany spełnia przymioty wynikające z koncepcji, są to jednak przymioty co najmniej osobliwe, takie jak telepatia, telekineza, aura czy duchy i Bóg. W dalszej części swych monografii udowadnia istnienie tych zjawisk za pomocą swej teorii, popadając w błędne koło (jednym z dowodów prawdziwości teorii jest przesłanka, której prawdziwość jest wysnuta z tej teorii, zatem teoria dowodzi sama siebie). Porównując teorię aktualną i własną celem wykazania sprzeczności tkwiących w tej pierwszej sięga Pająk do argumentów, które trudno by było odnaleźć w podręcznikach fizyki, na przykład że nośniki ładunków o przeciwnych znakach się odpychają, albo że wedle naukowców na rubieżach wszechświata istnieje wszechświat antymaterii który wciąż próbują zaobserwować.
Następnie opierając się na zasadzie symetrii, sformułowanej dla naładowanych cząstek, stwierdza że wszystko ma swój przeciw-odpowiednik. A więc grawitacja ma przeciw-grawitację, materia ma przeciw-materię, a przestrzeń przeciw-świat. Ta symetria obejmuje też kategorie logiczne - zwykła materia jest bezrozumna, więc przeciw-materia musi być inteligentna; zwykły świat jest dostępny tylko zmysłami, więc przeciw-świat musi być niedostępny dla naszych badań; zwykłego świata nie postrzegamy w stanach psychicznych (a tylko się on nam wyobraża) więc przeciw-świat musi być dostępny w snach, jasnowidzeniach i hipnozie.

Źli kosmici kręcą się po ziemi, czasem udając ludzi ale najczęściej wysyłając sondy śledząco-szkodzące. Sondy są niewidzialne i niesłyszalne, ale Pająk wie o nich, wykrywając je przy pomocy pilota od telewizora. Ich obecność można też poznać po zepsutej spłuczce toaletowej oraz samoistnie odklejających się naklejkach. Kosmici ci regularnie, trzy razy w miesiącu, porywają każdego mężczyznę i kobietę i regularnie gwałcą. Mężczyzna może poznać to po kleistej substancji pokrywającej jego członek nad ranem, nazywanej kisielem, kobieta po zwiększeniu się obwodu szyi. Doprawdy nie sposób tego wszystkiego ogarnąć. Może kiedyś omówię niektóre rzeczy, na przykład teorię że trąby powietrzne są tworzone przez złych kosmitów ludziom na szkodę.

ks. Włodzimierz Sedlak

Twórca teorii Bioelektroniki i teorii mózgu - układu scalonego. Odkrywca skamieniałości krzemowych glonów sprzed pierwszych bakterii węglowych, zidentyfikowanych później jako naturalne wytrącenia mineralne. Uznaje że roztwory elektrolitów w płynach komórkowych są plazmą, że białka są różnego typu półprzewodnikami, a struktury biologiczne to tranzystory, kondensatory itp. a w tym wszystkim rolę pełni bioplazma, wytwarzająca bioenergię i inne bio-rzeczy, których oczywiście nie można wykryć w normalny sposób. Czym jest ta bioplazma nie sposób dociec, nigdzie bowiem nie podał jej jednoznacznej definicji, co chwila włączając w jej obrąb inne zjawiska, raz uważając że to szczególny rodzaj plazmy fizycznej, a więc cząstek, jonów, ładunków i pól, a raz za jakiś całkiem inny, nieznany stan materii.
 Cząsteczkom strukturalnym przypisuje właściwości nadprzewodnikowe w warunkach ustroju, przy czym podpiera się przykładem karotenu mającego być nadprzewodnikiem w temperaturze pokojowej - czego żadne badanie jeszcze nie potwierdziło.
Wszystkie te pomysły zebrał w koncepcję Homo Electronicus. Wszystko to pomieszał z teologią wywodząc że czyściec to rodzaj kosmicznej plazmy, i że z fizycznej plazmy złożone będą ciała zmartwychwstałych, albo że Bóg i aniołowie często objawiali się w otoczce chmury plazmowej, bo Bóg bardzo lubi plazmę. Mimo porządnej krytyki ze strony innych naukowców i braku doświadczalnych potwierdzeń, nadal, prawie 20 lat po śmierci jest w macierzystym KUL-u propagowany jako światły odkrywca.
Bardzo paradoksalne artykuły na ten temat publikuje jego zastępca w Katedrze Biologii Teoretycznej, prof Zon - w opracowaniu na temat krytyki Sedlaka  wymienia najważniejsze zarzuty i opinie krytyczne, zarzucające temu brak naukowej metodologii, niejasność sformułowanych określeń, bogatą metaforykę zaciemniającą obraz, nieznajomość najnowszej literatury czy wreszcie cytowanie prac źle rozumianych albo nawet nie zawierających stwierdzeń z nich podobno wziętych. Potem przyznaje rację krytykom odnośnie błędów metodologii, zarazem tłumacząc je śmiałością wizji aby na koniec stwierdzić, że choć słusznie wytknięto mu duże błędy co do podstaw koncepcji, to i tak wysnute z niej propozycje są bardzo wartościowe, zaś wkład Sedlaka sprowadza się do wprowadzenia pięknych metafor opisujących życie. Czyli napisał kilka tomów pięknych metafor, które mają być wartościowe nawet jeśli nie są prawdziwe.

Michał Gryziński

Fizyk teoretyk, twórca wielu prac na temat zderzeń cząstek elementarnych w ujęciu klasycznym. Ujęcie to, nie zakładające dualizmu materii na tyle mu się spodobało, że odrzucił koncepcje fizyki kwantowej tworząc własny model atomu - model spadku swobodnego. W publikowanych potem książkach i artykułach dowodzi, że przyjęty arbitralnie model Bohra zawierał liczne błędy i nie objaśniał należycie wszystkich zjawisk - całkowicie słusznie - oraz że ten model do dziś jest mimo to uważany za prawdziwy a nauka od tego czasu nie poszła do przodu - co już jest całkowicie błędne jako że koncepcję Bohra uznano za przestarzałą już w latach 40. Teorii elektronów orbitujących po kołowych orbitach, niczym planety wokół słońca, utrzymywanych w oddaleniu od jądra przez siłę odśrodkową, przeciwstawia swoją teorię elektronu spadającego na jądro. Ponieważ jądro atomu ma ładunek elektryczny oraz spin (to jest obraca się), to też musi wytwarzać pole magnetyczne. Elektron spadający na jądro wpada w to pole i pod wpływem siły Lorentza jego tor jest odchylany w bok, toteż z rozpędu mija jądro, wspina się na pewną odległość i znów spada. I tak w kółko po torze nazwanym przez Gryzińskiego Radiolą.

Model jest bardzo ładny i w miarę zrozumiały fizyką klasyczną, tylko że podobnie jak dla modelu Bohra nie daje się odnaleźć ścisłych rozwiązań dla atomów cięższych od wodoru, a rozwiązanie dla atomu helu jest co najmniej wątpliwe (jądro helu nie ma spinu, zatem nie obraca się i nie wytwarza pola magnetycznego, brak zatem siły odpychającej elektron). Podobnie jak model Bohra nie tłumaczy stacjonarności elektronu.
W klasycznej fizyce ładunek poruszający się ruchem przyspieszonym wypromieniowuje energię w postaci fali elaktromagnetycznej. Przyspieszenie dotyczy każdego ruchu niejednostajnego nie odbywającego się po linii prostej, zatem elektron orbitujący po kole lub elipsie będzie tracił energię i przybliżał się do jądra. Teoretycznie wyliczono że dla atomu wodoru elektron powinien spaść na jądro w ułamku sekundy. Jak łatwo się domyśleć ruch po radioli, będącej trzema hiperbolami, jest i niejednostajny i krzywoliniowy, toteż po każdym minięciu jądra elektron powinien tracić energię aż w końcu spadnie na jądro. A przecież atomy wciąż trwają.
Żeby jednak dać odpór krytykom zapytującym a co z kwantowo-mechaniczną teorią atomu z orbitalami, liczbami kwantowymi itd w kolejnych książkach rozwija pan profesor teorię że fizyka kwantowa została wymyślona i nie jest prawdziwa. Wymyślono ją aby ukryć niedoskonałości starej teorii, zaś Einstein z kolegami propagował ją aby utrudnić Niemcom budowę bomby atomowej, a pod koniec życia wstydził się przyznać.

Zastanawiam się jeszcze nad paroma innymi osobami, być może omówię ich kiedy indziej. Nie jestem pewien jak ocenić Białczyńskiego, miłośnika pogańskiej słowiańskości, twórcy własnego systemu mitologicznego przypisanego jako autentyczny przedchrześcijańskim słowianom. W sumie jego wpływy w internecie są dosyć duże, próbowano też dodawać niektóre z wymyślonych przezeń "stworzy" czy "zdusz" jako hasła na wikipedii, co ukrócili wikipedyści, wedle samego Białczyńskiego opłacani albo z Rosji albo z Niemiec. Co do Łągiewki to w sumie poza zamieszaniem z amortyzatorem nie tworzył nic większego, żadnych ksiąg o nowej nauce więc raczej tu nie pasuje. Zastanawiam się też nad niejakim Waldemarem M. ale on jest właściwie tylko polskim propagatorem Bazijewa. No i jeszcze Model 31 - ten to już chciał fizyków do sądu podawać, bo nie chce im się odpowiadać na jego listy.

european pseudoscientists alternative quantum theories

niedziela, 24 czerwca 2012

1997 - Huragan na wschodzie

Rok 1997 zapisał się w annałach polskiej meteorologii jako wyjątkowo obfitujący w groźne zjawiska. Już tragiczna wichura w Wielkanoc*, która wyrządziła dużo strat na terenie całego kraju stanowiła preludium ciągu dalszych nie mniej groźnych anomalii, których kulminacją była lipcowa powódź nazwana, nie całkiem przesadnie, Tysiącletnią. Ogrom strat jaki spowodowała przesłonił jednak zdarzenie jakie miało miejsce tuż przed nią, będące wydarzeniem bez precedensu.

Huragan
Poniedziałek, 23 czerwca był w regionie Zamojskim dniem parnym. Wyraźnie zbierało się na burzę, nie zapowiadano jednak niczego groźnego, toteż nikt się tym nie przejmował. Po południu, około 15 na zachodzie pojawiła się szybko zbliżająca ciemna chmura. Świadkowie mówili potem o siwej ścianie deszczu od strony której dobiegał szum i grzmoty. A potem nie było nic widać. Następne minuty wypełniał huk potężnego wichru, łoskot walących się dachów i trzask łamanych drzew. A gdy kataklizm przeszedł i skuleni w domach mieszkańcy wyszli na zewnątrz, nie poznali swej okolicy. Kwadrans silnego wiatru wystarczał aby zerwać w wioskach większość dachów na domach i innych budynkach, zawalić stodoły i obory, wyłamać rozległe płaty lasu. W wielu miejscowościach uszkodzeniu uległy wszystkie budynki. Również rozległość kataklizmu była porażająca. Dotknął praktycznie cały powiat Tomaszowski i część Zamojskiego i Hrubieszowskiego. Jak się doliczono całkowitemu zniszczeniu uległo 33 domy mieszkalne i 45 innych budynków, uszkodzeniu zaś blisko 2 tysiące domów i 3,5 tysiąca innych budynków. Największe straty poniosły gminy Łaszczów i Mircze (po 1800 budynków). W większości były to zerwania, całkowite lub częściowe dachów, czasem przewracane były kominy i ściany szczytowe, które upadając na strop uszkadzały go. W szkole podstawowej w Łaszczowie przewrócony komin kotłowni uszkodził ścianę i przebił dwa stropy, na szczęście dzieci nie miały tam wówczas zajęć. W Nobrożu wiatr wybył witraż w rozecie, poważnie uszkodził organy, przekrzywił sygnaturkę i naderwał dach, tam też uszkodzona została strażnica OSP. Odłamki eternitowych płyt wbijały się w ściany, blachy znajdowano kilkaset metrów od domów.  Zdarzało się, że po zniszczeniu stodoły, wicher wypychał traktory na odległość kilkudziesięciu metrów.[1]
Ponadto zniszczeniu uległo 8 tysięcy hektarów lasu, głównie w nadleśnictwach Tomaszów i Mircze.[2] Zatarasowane drzewa utrudniały komunikację. Z powodu złamania kilkuset słupów, w wielu miejscach nie było prądu jeszcze tydzień po zdarzeniu.

Co zaskakujące mimo tak rozległych strat, do szpitali trafia tylko 7 ciężej rannych osób. Koło Łaszczowa ginie mężczyzna przygnieciony przewróconym drzewem. Zaledwie dzień wcześniej odbywał się tam festyn na którym bawiły się setki osób.

Kataklizm za granicą
Wichura jaka przeszła wówczas nad tym skrawkiem Polski była zaledwie odpryskiem większej, jaka dała się we znaki na Białorusi i Ukrainie.
Wedle podawanych informacji na Białorusi prędkość wiatru dochodziła do 32 m/s, uszkodzeniu uległo tam 7200 domów, zginęło 5 osób a 50 zostało rannych.[3][5] Straty dotyczyły głównie obwodu Brzeskiego, w regionach Iwanowskim, Iwacewiczowskim i Hancewiczowskim oraz w obwodzie Mińskim w okolicach Nieświeża, Klecka, Kopyla i Wołożyna. W samym Mińsku połamane zostały drzewa w parkach i rannych 9 osób.[4] 200 miejscowości pozbawionych było prądu. Straty sięgające 150 mln dolarów spowodowały, że Łukaszenko zwrócił się do międzynarodowych organizacji o pomoc finansową
 
Zniszczenia w obwodzie Mińskim

Na terenie Ukrainy uszkodzonych zostało 3500 domów (wraz budynkami gospodarskimi 11 tysięcy[6]), zginęło 11 osób a 90 zostało rannych. Wiatr dochodził w porywach do 50m/s[7] Huragan dotknął głównie Wołyń

Jeśli zatem traktować ten kataklizm łącznie, to zginęło w nim 17 osób zaś uszkodzonych zostało 15 tysięcy budynków. Była to zatem najgorsza wichura w europie środkowej w ostatnich dekadach, nie związana z orkanem. Zbliżoną wielkość zniszczeń w kraju miała dopiero wichura z 20 maja 1960 połączona z kilkoma trąbami powietrznymi.

Wichura? Trąba?
Opisy na jakie się natknąłem były dosyć skromne. Dziennik Wschodni ledwie o tym wspomniał, podobnie Kurier Lubelski, szersze artykuły opublikować dopiero Tygodnik Zamojski. Mam wrażenie że media wciąż jeszcze żyły wizytą papieża i mało się zaprzątały innymi, lokalnymi sprawami. Rozległość zjawiska jest oczywiście zbyt duża aby mogła je wywołać trąba powietrzna, ale niewykluczone że mogła się taka tam uformować w którymś z miejsc. Pewna kobieta w Podhajcach opisywała że gdy burza zaskoczyła ją na polu w trakcie pielenia, zaczęła uciekać w stronę domu i w pewnej chwili wiatr przeniósł ją na drugą stronę drogi, dobrych 40 metrów - kto wie czy aby sprawcą nie było jakieś chwilowe zawirowanie. W tej samej wsi wiatr przepchnął traktor na kilkadziesiąt metrów.
Co prawda znalazłem ówczesne mapy pogodowe ale nie umiem ich czytać, w każdym razie kontrast temperatur i ciśnień w tamtej okolicy nie wyglądał na jakoś szczególnie wielki, mimo to doszło do utworzenia linii burz generujących silny szkwał. Niewykluczone ze powstało tam bow echo, to jest łukowate wybrzuszenie linii burz, wywołujące bardzo silne podmuchy - tak to jak sądzę miało miejsce w zeszłym roku w Opoczyńskim, gdzie porwało tunele foliowe i uszkodziło wiele domów.
Jeśli próbować zbadać rozkład strat, to można zauważyć że choć duże zniszczenia stwierdzono w obwodzie Brzeskim, to nie dotyczyły samego Brześcia i nie dotarły do Polski. Na Ukrainie dotknęły okolice Kowla. Zatem pas burz musiał przebiegać ukośnie z południowego zachodu w Polsce na północny wschód na Białorusi, gdzie straty są szczególnie rozległe.

------

* chodzi o wichurę z 23 marca, która zabiła 11 osób
[1] Tygodnik Zamojski, 25 czerwca i 2 lipca 1997
[2] http://www.lublin.lasy.gov.pl/web/tomaszow/hodowla
[3] http://www.stolin.biz/arch_news_2008_07.htm
[4] http://www.belarus.net/minsk_ev/97/russia/n7/uragan25.htm
[5] http://reliefweb.int/node/31244
[6] http://reliefweb.int/node/31329
[7] http://pulib.if.ua/part/9535

czwartek, 21 czerwca 2012

O śmiertelności stróżów w Lesznie

W Kurjerze Warszawskim z dnia 21 kwietnia (3 maja) 1884 r, nr 122a, czytamy taką opowieść:

Śmiertelność stróżów.
Jeden z domów położonych w okolicy Leszna pozbawiony jest obecnie stróża stałego, tak, iż właściciel musi się za sowitą opłatą posługiwać zastępczo posłańcami publicznymi, którzy zmieniają się kolejno. Zdawałoby się w obec tyla indywiduów poszukujących pracy, iż miejsce stróża łatwo da się obsadzić...
Tymczasem kandydatów brak zupełny, a przyczyny tego szukać należy w dziwnym zbiegu okoliczności, który ludek prosty uważa za jakiś osobliwy dopust. Oto w ciągu pięciu lat zmarło w owej kamienicy pięciu stróżów...
Z tych pierwszy zeszedł z tego świata śmiercią samobójcy, powiesił się bowiem w swojej izdebce pod schodami. W parę miesięcy później następca jego zmarł naturalna śmiercią, lecz między kumoszkami rozeszła się wiadomość, że pierwszy nieboszczyk, jako samobójca zamienił się w upiora i wyssał krew drugiemu stróżowi.
Z kolei dokonało żywota w sposób całkiem naturalny jeszcze trzech stróżów, w krótkim stosunkowo odstępie czasu, a śmierć ich jeszcze bardziej utrwaliła wiarę w „upiora samobójcę..."
Ostatni stróż zmarł przed dwoma miesiącami, a kilku jego następców chociaż wzięło na odwagę, po kilku dniach zrzekło się nowego miejsca.
Ciekawi jesteśmy, jak długo jeszcze „upiór-samobójca" psocić będzie?!
Klątwa stróża czy zbieg okoliczności? W każdym razie nietypowa historia.

sobota, 16 czerwca 2012

1987 - Trąba powietrzna w Białymstoku


16 czerwca 1987 roku nie zapowiadał się gwałtownie. Oficjalne prognozy publikowane w przeddzień[1] mówiły o przelotnych opadach i słabym wietrze, mimo to koło południa powietrze stało się duszne i gorące. Nadchodząca od zachodu ciemna chmura nie wydawała się jednak groźna. Nagle jednak za Olmontami część chmury obniżyła się, tworząc wirującą ciemną kolumnę, zasłanianą przez gęste smugi ulewnego deszczu.
W tym czasie Bazyli Golonko, portier w spółdzielni „Wzorcowa”* nudzi się w swej drewnianej stróżówce. Gdy na zewnątrz nagle się ściemniło wyjrzał przez okno i zobaczył coś jakby ciemną chmurę wyłaniającą się zza budynków. Chwilę potem poczuł jak wraz z całą budą unosi się w powietrze by roztrzaskać się po kilkunastu metrach. Gdy zrzuca z siebie stos desek widzi zerwany dach z magazynu, poprzewracane ciężarówki i drzewa przewrócone na budynki. Przez Białystok właśnie przechodzi trąba powietrzna.
W tym czasie pilot Wilgi, wykonujący oblot przeciwpożarowy pędzi w stronę lądowiska aeroklubu. Niezapowiedziana burza przyszła nagle i nie jest pewne, czy uda mu się zdążyć. Dolatując już widzi trąbę przechodzącą przez ogródki działkowe przy ul Mickiewicza, rozmija się z nią, wreszcie w ulewnym deszczu ląduje w odległej części lotniska.
Lej kieruje się w stronę północno-wschodnią, przecina Borsuczą i zrywa dachy z domów przy Zajęczej i Niedźwiedziej. Uszkadza kolejne magazyny, rzuca drzewa na przejazd kolejowy, stołówkę i uderza w zakład produkcji sklejek. Tam zrywa dach z magazynów, przewraca suwnicę na budynek socjalny. Stojące opodal kratownicowe słupy wysokiego napięcia skręca jakby były z papieru. W tym czasie od wschodu nadjeżdża autobus. Jego kierowca, Dariusz Żarski, widząc lej w którym wiruje blacha, gałęzie i śmieci, nie traci zimnej krwi. Skręca w boczne uliczki, o włos unikając przewracającego się słupa wysokiego napięcia. Przez chwilę autobus znajduje się w wirującej chmurze odłamków, które wybijają szyby a na dach upada duża gałąź. Miał szczęście, ani jemu ani nikomu spośród pasażerów nie stało się nic złego, choć porządkując pojazd znalazł potem nawet cegły, wwiane do środka. Szczęście miał też pewien mężczyzna przygnieciony przez drzewo w samochodzie, oraz inny, rzucony wraz z maluchem o gruby pień.  
Przecinając ulice Dojlidy Fabryczne, Ciołkowskiego, Zagłoby i minąwszy dzielnicę przemysłową trąba przecina las i tory, mija ostatnie domy i wpada wprost w szklarnie przy ul. 27-lipca. Rozbija szklane tafle, rozrzucając ostre odłamki i zgina żelazną konstrukcję. Pracownicy, ostrzeżeni komunikatem z radiowęzła, w porę uciekają. Pozostawiwszy po sobie kilkukilometrowy pas zniszczeń trąba opuszcza miasto. Drobne uszkodzenia powstają jeszcze w Sowlanach i Karakulach.
Trąba powietrzna uszkodziła 106 domów mieszkalnych, w większości prywatnych, zrywając dachy, wybijając szyby, przewracając drzewa. W zakładach szkody dotyczyły głównie zniszczonych maszyn, zerwanych dachów z hal magazynowych, a nawet przewrócenia ścian szczytowych. Najciężej uszkodzony dom państwa Sakiewiczów, przy ul. Armii Radzieckiej** w którym popękały ściany, nie nadawał się do zamieszkania. Obok „Wzorcowej” pusty autobus berliet zostaje wrzucony na dach ciężarówki. Ogromne straty odniosły najważniejsze zakłady w mieście. Na szczęście jednak poza kilkunastoma rannymi nikt nie zginął. 72-letni portier ze „Wzorcowej” został tylko potłuczony, kilka osób zraniło szkło, najciężej ranny został sześciolatek uderzony w głowę jakimś latającym odłamkiem.

Na podstawie wymienionych miejsc można wykreślić przybliżoną trasę:

Czy trąba powietrzna w Białymstoku była zjawiskiem niespotykanym? W prawdzie był to jak mi się wydaje jedyny taki tam przypadek w ciągu ostatnich 200 lat, jednak Podlasie jest przez nie nawiedzane stosunkowo często. W 2008 roku pozostałości burz z których narodziły się trąby na Opolszczyznie, dały tu jeszcze jedną-dwie. W 2004 trąba spustoszyła Kleszczele, w 1994 Matyski, w 1992 Tykocin oraz Rakowo Stare; z jeszcze dawniejszych przypadków można wymienić trąbę w Rosołtach w 1965 roku. Zawsze gdy ciepłe, wilgotne masy powietrza zderzają się z chłodnymi, nadchodzącymi wraz z burzowymi frontami, pojawia się ryzyko powstania takiego zjawiska. 25 lat temu różnica temperatur dochodziła do kilkunastu stopni, co najzupełniej wystarczało. Ostatecznie jednak prawdopodobieństwo, że jeszcze kiedyś trąba powietrzna uformuje się nad miastem jest niewielkie. Miejmy zatem nadzieję, że historia nie będzie chciała się powtórzyć.

Próbowałem zainteresować tym artykułem Gazetę Współczesną, mając nadzieję że przy okazji sięgną do swoich archiwów i wydrukują ówczesne zdjęcia - a te robiły wrażenie. W jednym z ówczesnych reportaży pojawiły się zdjęcia połamanych drzew, domów z zerwanymi dachami i wreszcie wspomnianego autobusu wrzuconego na dach ciężarówki. Niestety chyba ich to nie zainteresowało.

------
* Zakłady Gorseciarskie Spółdzielnia Pracy "Wzorcowa", wielki zakład produkcyjny, po upadku PRL zamknięty jako nierentowny. Nie udało mi się odnaleźć jego lokalizacji na dzisiejszych mapach
** nie mogłem zlokalizować tej ulicy na dzisiejszych mapach. Z kontekstu wynika że gdzieś na północ od Ciołkowskiego.


źródła:
[1] Gazeta Współczesna, nr.138, 15 czerwca 1987
* Gazeta Współczesna nr 140 17-18 czerwca
* tamże nr. 141 19 czerwca
* tamże nr.143 22 czerwca
* Aleksander Grobicki, "Niezwykłe katastrofy XX wieku" , Alfa Warszawa 1990
* posty w odpowiednim temacie na forum Łowców Burz

sobota, 2 czerwca 2012

Mój teleskop i plany na tranzyt

Niedawno kupiłem sobie teleskop i już w minionym tygodniu go wypróbowałem. Jest świetny.
Ale najpierw może o mnie i astronomii.

Astronomią zainteresowałem się stosunkowo jak na siebie późno. Zasadniczo byłem dzieckiem bardzo ciekawym świata (coś mi jeszcze z tego zostało), i zainteresowanym naukami ścisłymi. Chemią zainteresowałem się już w szkole podstawowej i to na tyle skutecznie, że zostałem na próbę dopuszczony do olimpiady. Z nauk przyrodniczych zainteresowała mnie botanika - kupiłem sobie książkę na temat rozpoznawania roślin, przejrzałem zielniki i od czasu do czasu błyszczałem na lekcjach biologii. Zbierałem kamienie i skamieniałości, tylko zbieranie żuczków i motylków mnie nie zaciekawiło.
Co do astronomii to zasadniczo miałem wiedzę o tym co tam się dzieje w kosmosie, czym są gwiazdy, galaktyki i mgławice, ale nie pociągało to za sobą znajomości nieba. To zaskakujące, ale nie potrafię sobie przypomnieć z tych dawnych czasów abym zauważył na niebie jakiekolwiek konstelacje, choć dobrze pamiętam jak pierwszy raz rozpoznałem kaniankę pokrzywową na wycieczce w czwartej klasie. Potwierdza to regułę, że rzeczy na które nie zwracamy uwagi nie zapamiętujemy. Wówczas owszem, często patrzyłem na niebo, ale nie na to co się na nim znajduje. Pamiętam na przykład, że pewnego razu późną jesienią zobaczyłem na niebie coś jakby grupkę gwiazd, w załzawionych oczach rozmywającą się do obłoczku. Uznałem wówczas że mam do czynienia z Małym Obłokiem Magellana. Dlaczego akurat małym? Bo był mały; przecież Duży Obłok powinien być większy, no nie? Oczywiście były to Plejady.
Tak więc pierwociny mojego zainteresowania niebem nie wyglądały za dobrze. Zmieniło się to gdy na Boże Narodzenie roku 2003 dostałem w prezencie zabawkową lunetę. Był to nieduży refraktor, składający się z plastikowej rury o średnicy jakiś 2 cm z wymiennymi okularami dającymi różne powiększenia od 5 do 30 razy, na niedużym trójnogu, z lusterkiem pozwalającym spojrzeć pod kątem 90 stopni, co było bardzo przydatne do oglądania obiektów wysoko na niebie. Już pierwszej nocy wypróbowałem ją na Mizarze i wprawdzie rozdzielił tą gwiazdę na dwa składniki, ale szybko poznałem dużą wadę przyrządu - rura wewnątrz była gładka i każdy jaśniejszy obiekt był otoczony przez cztery odbicia. Mimo to używałem go przez kilka miesięcy, dopóki nie odłamała się plastikowa śruba mocująca. W Plejadach było przezeń widać kilkanaście gwiazd.

Za możliwością oglądania konkretnych obiektów poszło też dokształcenie w znajomości nieba. Z kilku książek na ten temat za najlepszą uważam obszerną choć nieco już starą "Niebo na dłoni". Wkrótce kupiłem własną, zawierającą mapy ruchu planet i planetoid na lata 2004-2008, zaś w opisach gwiazdozbiorów uwzględniono już informacje u egzoplanetach, oraz podano mapki gwiazd odniesienia dla gwiazd zmiennych. Jak na książkę przeznaczoną dla szerokiej rzeszy miłośników, całkiem przyzwoita. Szybko zdobyłem orientację po niebie.
Moja książka i zaćmione słońce prześwitujące przez liście drzewa 1 sierpnia 2008. Relację z tamtego pokazu (mnie tam nie pokazali) można zobaczyć tutaj

Nieco później dowiedziałem się że znajomi mają u siebie lunetę, ale nie używają, miał to być prezent-niespodzianka dla ich syna ale chłopiec nie był zainteresowany. Gdy pierwszego wieczoru pokazałem że umiem się czymś takim posługiwać, pożyczyli ją mi "na wieczne nieoddanie". Był to jak dla mnie duży postęp. Był to refraktor 55 mm, nie pamiętam jakiej marki, z obiektywem zamocowanym na stałe, ale za to z pokrętłem regulującym powiększenie. Gdy przekręcałem obiektyw, soczewki przymocowane do spiralnych rowków przysuwały się lub odsuwały, zmieniając ogniskową. Luneta  dawała mi sporo satysfakcji. W Plejadach przy dobrych warunkach i po przyzwyczajeniu się do ciemności dawało się dostrzec do 33 gwiazd. Poznałem też wiele innych gromad gwiezdnych.
W 2004 zdążyłem już zaobserwować przy jej pomocy tranzyt Wenus.
Orbita planety Wenus znajduje się wewnątrz orbity Ziemi, jest więc bliżej Słońca niż my i co pewien czas przechodzi między tymi dwoma ciałami. Jednak jej orbita jest niejako przekrzywiona w stosunku do naszej, toteż zwykle przechodzi z naszego punktu widzenia kilka stopni nad lub pod Słońcem. W przeciwnym wypadku tranzyt następowałby co roku. Aby przejście na tle słońca mogło nastąpić, Wenus musi się znaleźć w punkcie węzłowym, a więc tam gdzie orbita przecina ekliptykę i gdzie znajdzie się nie nad i nie pod ale na wysokości słońca. W dodatku Ziemia musi się znaleźć w tym czasie w pobliżu tego punktu. Geometria orbit i synchronizacja obiegów sprawiają, że tranzyty następują w parach co 8 lat, zaś jedna para tranzytów jest oddzielona od drugiej o 105-121 lat. Rzadka okazja, przyznacie.
Toteż udałem się pod blok i tam oglądałem. Najpierw postanowiłem spróbować obserwacji bezpośrednich. Oczywiście gdybym oglądał słońce przez niezabezpieczoną lunetę, skupiony blask wypaliłby mi wzrok (teleskopy są tutaj o tyle dobre, że przez lornetkę na słońce spojrzeć można tylko raz a przez teleskop dwa razy), toteż patrzyłem przez filtr. Zaskakująco dobrze sprawdzały się w tej roli dwie warstwy srebrnej folii którą owija się w kwiaciarniach bukiety. Potem zdjąłem filtr i obserwowałem jak kropka wenus przesuwa się na tarczy słonecznej przy pomocy projekcji okularowej. Załapała się nawet przechodząca obok sąsiadka.

Aluminiowy wysoki trójnóg nie był jednak zbyt stabilny i odtąd moją zmorą stało się drżenie obrazu, oraz konieczność dokręcania śrub mocujących.
Do najbardziej ekstrawaganckich akrobacji jaki z tym sprzętem wyczyniałem, doszło gdy chciałem obserwować kometę Machholza w grudniu 2005 roku. Znajdowała się wówczas bardzo wysoko, niemal w zenicie, a tak bardzo zadrzeć obiektywu nie mogłem. Należałoby zatem mocno przekrzywić statyw, ale tak, aby był w miarę stabilny, bo każde drgnięcie zamazywało obraz. No i w dodatku pod lunetą musiało się znaleźć miejsce na mnie. Obserwowałem wówczas z terenów na tyłach kościoła, gdzie brakowało przeszkadzających latarni, tuż obok znajdował się murek okalający schody do piwnicy. Ustawiłem więc dwie nogi statywu na ziemi, wciskając w cienką warstwę śniegu, zaś trzecią postawiłem na tym murku, przez co statyw uzyskał odchylenie około 30 stopni i zaczął objawiać skłonność do wywracania. Przesunąłem zatem trzecią nogę nieco dalej, aby zahaczyła ogumieniem o krawędź murku, przez co teleskop nie tyle opierał się co wisiał na niej. Skuliłem się więc pod okularem i ostrożnie nakierowałem teleskop na ten fragment Perseusza gdzie miała znajdować się kometa, aż wreszcie mignęła mi. Mgławicowa otoczka otaczała gwiazdopodobne jądro. Tak mnie to zachwyciło że zapomniałem o stabilizacji. Trzecia nóżka zsunęła się z murku a luneta poleciała na drugą stronę, na schody piwnicy. W ostatniej chwili złapałem dwie pozostałe nóżki, mając nadzieję że się nie załamią. Na szczęście lunecie nic się nie stało, a ja nawet się nie przeziębiłem, choć leżałem na ośnieżonej ziemi.
Potem jednak parę razy luneta mi się przewróciła, aż przekrzywiła się główna soczewka w obiektywie, musiałem wyjmować i wkładać jeszcze raz. Z innych wad należy wymienić ów zmiennoogniskowy okular, który był niezupełnie dobrze pomyślany. Soczewki były tak przymocowane, aby ich oprawki dawały się przesuwać w spiralnych rowkach, co zmieniało ich odległość od siebie. Te rowki były jednak właściwie szczelinami w tulejce na której się trzymały, pod ruchomym pokrętłem. Przez te szczeliny do środka wchodziła para wodna, przez co okular potrafił zaparować lub zaszronić się od środka, w dodatku wpadał tam też kurz i pył, co wymusiło konieczność okresowego delikatnego czyszczenia soczewek przy pomocy watki nawiniętej na zapałkę (patyczki do uszu się nie mieściły). W dodatku przy ruchach śruba mocująca montaż azymutalny do statywu odkręcała się i trzeba było ją dokręcać. Aż pewnej nocy 2008 roku odkręciła się całkiem, i gdy wracałem do domu wypadła nie wiadomo gdzie i zagubiła się. A bez niej ponownie zamocować się już lunety nie dało.

Przerzuciłem się więc na lornetki. Najpierw pożyczyłem jedną od znajomego, potem bardzo tanio kupiłem jedną w sklepie. W sierpniu pojechałem do Kawęczynka na XII zlot miłośników astronomii OZMA i tam uzyskawszy drugie miejsce w konkursie wiedzy astronomicznej wygrałem lornetkę Bresser 8/50, bardzo dobrej jakości, którą mam po dziś. Okazuje się że lornetką też można wykonywać ciekawe obserwacje, a w przypadku zjawisk rozległych - gromad gwiezdnych czy koniunkcji planet, jest nawet lepsza od teleskopu.

Ale cóż, czym lepszy sprzęt tym lepiej, dlatego postanowiłem kupi teleskop. Wolałem się zmieścić w kwocie 600-700 zł. Początkowo myślałem o Astro Masterze 114/1000 ale wyczytałem na forach astronomicznych że daje niewyraźne obrazy, bo ogniskowa jest trochę naciągnięta, i trzęsie bo ma za słaby stelaż na taką masę. Potem obiecujący wydawał się Spinor Optics 130/900, ale miał dużo negatywnym opinii, więc po rozważeniu plusów i minusów wybrałem Sky-Watcher Synta N-114/900 EQ-2.

A teraz dla niezupełnie zorientowanych czytelników coś o teleskopach. Teleskop to taki układ optyczny, który powiększa obraz odległych przedmiotów, dzięki czemu obserwujemy je jakby przybliżone. Najprostszy układ to dwie soczewki wypukłe zamocowane na dwóch końcach rurki. Oczywiście gdyby to tylko na tym polegało, to niewielki układ z dużym powiększeniem byłby już użyteczny, jednak trzeba pamiętać, że im więcej razy powiększymy pewien obraz, tym bardziej spada jego jasność powierzchniowa - księżyc o średnicy widomej X i jasności Y powiększony dwa razy do średnicy 2X ma widomą powierzchnię 4 razy większą. Jasność całkowita pozostaje taka sama, ale jest rozłożona na większą powierzchnię. Po powiększeniu do 100 X widoczny w polu widzenia kawałek księżyca byłby już tak ciemny, że nie dało by się spostrzec żadnych szczegółów.
Aby temu zaradzić należy zwiększyć średnicę obiektywu przez który do teleskopu wpada światło oglądanych obiektów, tym samym zwiększając ilość zebranego światła. Obiektyw lunety lub lornetki o średnicy 50 mm w porównaniu z ludzką źrenicą o średnicy maksymalnie 8 mm zbiera prawie 45 razy więcej światła. Oprócz możliwości uzyskania jasnych obrazów w dużych powiększeniach skutkuje to jeszcze czymś, związanym z właściwościami fizjologicznymi oka. Czułość siatkówki jest ograniczona. Obiekty zbyt ciemne nie będą zauważalne, toteż jesteśmy w stanie zobaczyć gwiazdy o jasności maksymalnie 6,5-7 wielkości gwiazdowej. Gdy jednak zwiększymy powierzchnię zbierającą, do oka, za pośrednictwem teleskopu, wpadnie więcej światła, a więc może ono wychwycić obiekty znacznie słabsze. Teoretyczny, podawany przez producenta zasięg mojego teleskopu, to 12 wielkość gwiazdowa, co oznacza obiekty tysiące razy słabsze od widzianych gołym okiem.
Układy optyczne powiększające obraz można podzielić zasadniczo na dwa typy - te korzystające z soczewek i te korzystające z luster wklęsłych. Z soczewkowymi (refraktor) to wiadomo - światło wpada przez dużą soczewkę w obiektywie, biegnie przez rurę tubusa i tam trafia na drugą soczewkę lub ich układ. W zwierciadlanych reflektorach wpada do tubusa i dopiero na dnie trafia na wklęsłe zwierciadło, które skupia światło na lusterku ustawionym przed nim. W konstrukcji typu Newtona lusterko to odbija światło w bok i tam, z boku tubusa, umieszczony jest okular. Tego właśnie typu jest mój teleskop.

A więc wybrałem teleskop, zamówiłem (kosztował 625 złotych) i czekałem. Po weekendzie przyszła przesyłka ale dopiero po kilku dniach mogłem ją rozpakować. Całość ważyła 16 kg i miała dosyć znaczne rozmiary. W środku wielkiego pudła mniejsze pudełka, a w tych części do złożenia:
Złóż to sam

Więc ostrożnie, zgodnie z instrukcją poskręcałem ze sobą wszystkie części otrzymując takie oto ustrojstwo:

Na trójnogu zaopatrzonym w półkę na drobne rzeczy, która po przykręceniu zwiększa jego stabilność przykręcony został montaż paralaktyczny, umożliwiający obrót w dwóch prostopadłych osiach. Na przedłużeniu osi prostopadłej do tuby przymocowana jest przeciwwaga z ołowianych krążków. Bez niej tubus przeważyłby oś i trudno było by płynnie nią obracać. Z drugiej strony bez niej jest lżejszy, dlatego gdy chcę go przenieść gdzieś daleko, odkręcam ją i wkładam do plecaka. Na tubusie, nad obiektywem przymocowana jest mała lunetka celownicza o niedużym powiększeniu w większym polu widzenia. Pierwszym co zrobiłem po skręceniu teleskopu była kolimacja osi optycznych lunetki i teleskopu, czyli ustawienie jej przy pomocy trzech śrub tak, aby krzyżyk linii pomocniczych wypadał dokładnie na tym obiekcie, jaki widać w okularze. Tutaj pokazuję przykład nastawienia na wenus:

< W lunetce

                                                       W okularze >











Teoretycznie powinienem przeprowadzić jeszcze kolimację ustawienia lustra głównego względem wtórnego, ale nie zauważyłem aby były względem siebie przekrzywione. Od strony obiektywu wnętrze prezentuje się tak (odbicie w lustrze głównym):

Znacznie lepiej wyszedłem jednak na zdjęciu zrobionym przez boczny otwór, bez wkręconego obiektywu:

Tak więc wypadało zrobić pierwsze obserwacje. Niestety balkon z którego mogłem obserwować był dosyć ciasny. Gdy zachodziła wenus i udało mi się ustawić teleskop dokładnie na nią, okular wypadał tuż nad barierką, jeszcze gorzej było gdy chciałem zobaczyć zachodzący księżyc po nowiu, bo okular wyszedł za barierkę i musiałem się wychylić, ale widok rekompensował wszytko:

Udało mi się jeszcze złapać Saturna z dobrze widocznym układem pierścieni, niestety przerwy Cassiniego nie dało się zobaczyć. Próbowałem zrobić mu zdjęcie przykładając aparat do okularu, lecz drżenie rąk powodowało, że nie dało się uzyskać ostrego obrazu. Zastosowałem więc niegodną sztuczkę włączając lampę błyskową ale osłaniając ją ręką. Czas naświetlana skrócił się i udało się zrobić jedno zdjęcie, ale jakość pozostawia wiele do życzenia:

Chyba będę musiał dokupić złącze do aparatów cyfrowych. Niedługo potem zaszedłem do znajomych mieszkających w domu wolnostojącym, aby przeprowadzić u nich wieczorek gastro-astronomiczny. W przerwach oglądania kolejnych obiektów na ich podwórku zachodziłem do środka na tortillę. Pokazałem im Księżyc, Saturna i gwiazdy podwójne - deltę lutni a na chwilę udało mi się złapać gwiazdę "podwójnie podwójną" Epsilon Lyrae, czyli układ dwóch gwiazd podwójnych. Przy zastosowaniu obiektywu Barlowa dającego powiększenie 180 razy dawało się je rozdzielić. Potem pokazałem im Albireo w Łabędziu, piękną parę gwiazd - jednej złotożółtej a drugiej niebieskawej. Szukałem jeszcze później jakiś gromad gwiezdnych, ale albo nie wyglądały interesująco bo były szerokie albo nie mogłem ich znaleźć - pole widzenia nawet w małych powiększeniach nie jest duże, do czego będzie trzeba się przyzwyczaić, ale wyszło na jaw że z powodu długiej przerwy w obserwacjach pozapominałem niektóre rzeczy.
Niestety gromada podwójna h i hi Persei była za nisko a moje kochane Plejady całkiem niewidoczne.

Duża waga teleskopu utrudnia  poruszanie. Zaś duże rozmiary wywołują pytanie o to gdzie go będę trzymał. Zdążyłem też mieć z nim perypetie akrobatyczne. Gdy go skręcałem, przykręciłem go do trójnogu o nóżkach wysuniętych do końca. Potem chciałem go obniżyć, więc odkręciłem blokady dwóch nóżek i oczywiście natychmiast wsunęły się niemal do końca a trzecia, nie odblokowana tak przechyliła teleskop, że przewrócił się. Ja, przykucnięty przy ziemi, przypominając sobie tamtą grudniową noc złapałem za nóżki a 16 kilogramów niemal mnie przeważyło. Na szczęście zapobiegłem katastrofie i lekko oparłem teleskop o fotel a i tak dostałem w głowę przeciwwagą.

I co teraz? A no teraz szykuj się do obserwacji tranzytu Wenus. Ostatni miał miejsce w 2004 roku. Następny będzie miał miejsce... w tą środę. 6 czerwca gdy wstanie Słońce planeta już będzie widoczna na jego tle i będzie przez nie przechodzić do 6:50. Oczywiście nie mogę tego przegapić, bo więcej razy już nie będę miał okazji. Specjalnie w tym celu kupiłem filtr słoneczny, mający postać srebrnej folii, niepokojąco podobnej do tych z kwiaciarni. Już ją wypróbowywałem oglądając plamy słoneczne:

Teraz pozostaje mieć tylko nadzieję, że pogoda będzie dobra.